Piątek - 11 Marzec
Powinien to być krótki
dzień do opisywania. Żeby dojechać do wybranych miejsc, musieliśmy przejechać
przez całą Ugandę a zajmuje to trochę czasu. Dzisiaj opuszczamy Gorilla Camp na
południu kraju i jedziemy wschodnią stroną do Lake Mburo National Park. Zajmuje
to prawie 7 godzin. Pierwsza część to jak zwykle przejazd przez małe
miasteczka. Na pewno nie jest to nudna przejażdżka. Przyglądanie się tutejszemu
życiu, zachowaniu ludzi jest zawsze fascynujące. Mijamy wioskę za wioską. Znów pełno
dzieci czekających na okazje pomachania nam i wydania okrzyku powitania.
Próbuję zrobić
trochę zdjęć z tych miejsc. Nie zawsze się udaje, bo przelatujemy dość szybko.
Na celowniku są sklepy z mięsem, lub raczej z jednym kawałkiem mięsa. Ich
produkty muszą być kolorowe. To jest chyba najważniejsze. Czy ktoś u nas kupiłby
np. materac do łóżka w kwiateczki? A tam każdy jest w najróżniejszych
kolorach.
Wszędzie zbierają
się grupki motocyklistów. U nas byłoby to towarzyskie spotkanie fanatyków motocykli.
Tam to postój taksówek.
Tak, właśnie motocykl jest tutaj najpopularniejszą wersją
dowożenia klientów do celu. Przyglądając się tym jazdom, zastanawiamy się ile
jest tutaj wypadków i kierowca potwierdza, że bardzo dużo. Szczególnie kobiety,
które siedzą bokiem, bez trzymania, w długich sukniach, gubione są często w
czasie takich podroży.
Także suknie wkręcają się w szprychy kół.
Najwięcej jest sklepów
ze wszystkim i niczym. Każdy ma trochę napojów, słodyczy, kilka owoców i inne
drobiazgi.
Są też usługi jak krawcowa.
Zakład napraw
samochodowych i pokazanie nam, że bez mechanicznych podnośników, też można
zajrzeć pod samochód.
W jednej z tych
wiosek, kierowca przystaje i kupuje smażone banany. Rzuca się na nas duża grupa
sprzedających. Talerze pełne bananów. Świeżych, niedawno zerwanych z drzew,
smażonych, pieczonych, gotowanych, trzymanych na głowach.
Marian cyka zdjęcie jednej, która nie jest z tego zadowolona.
Sprzedają także inne
owoce i te ich szaszłyki nie wiadomo z czego.
Próbujemy tego
smażonego. Wolę świeże. Ten nie ma dużo smaku. Zjadamy po jednym i to mi
wystarcza.
Podbiegają też dzieci i rozdajemy co mamy przy sobie. Jakieś
czekoladki, orzechy, ciasteczka.
Ponownie w drogę.
Kilka szybkich przystanków na zrobienie zdjęć ptakom i zwierzętom spotkanym po
drodze.
Mijane tereny są nadal górzyste i bardzo ładne. Najpierw pokryte były
plantacjami bananów, teraz herbaty.
Wjeżdżamy w
centrum trochę większego miasteczka. Tutaj pojawiają się meczety i muzułmanie, choć
jest ich bardzo mało. Zatrzymujemy się na lunch. W hotelu, restauracji. My
otwieramy swoje, przygotowane posiłki. Bałbym się cos tutaj zjeść. Kierowca
zamawia sobie tradycyjne jedzenie. Główne danie to jakiś placek z bananów,
bardzo podejrzanie wyglądający chleb i jakaś ciastowata masa, prawdopodobnie
też bananowa.
Zaraz za
miastem zmieniają się pejzaże. Tereny się wyrównują i pojawia się sawanna. Jest
już bardzo gorąco, prawie 30 stopni i nie ma wilgoci. Temperatury te muszą się
tutaj utrzymywać w tych granicach, bo zieleń nie jest już taka głęboka i
soczysta.
Jesteśmy w
ostatnim miejscu. Mihingo Lodge.
Ponownie na wysokich skałach z widokiem na duże jezioro a z drugiej
strony na mały zbiornik z wodą do którego cały czas dochodzą zwierzęta na
ochłodzenie.
Nasz domek, namiot jest olbrzymi.
Mamy główną sypialnię,
przedsionek, łazienkę, toaletę. Okna to po prostu siatki i Marian teraz siedząc
na kiblu, może nie tylko rozwiązywać krzyżówki ale przyglądać się naturze.
To miejsce ma
kilka braków. Nie ma internetu, drzwi nie mają zamków i każdy może wejść. Obsługa
też nie jest taka przyjemna jak w poprzednich, chociaż nic nie można im
zarzucić.
Po zostawieniu
walizek idziemy na basen. Jest położony na skraju skały, na którym stoi hotel.
Na dole przy wodzie stoją zebry i antylopy.
Popływaliśmy, poopalaliśmy
się i na koniec dnia jak zwykle obiad.
Wracamy do domku.
Tutaj, jak przystało na afrykański kraj, za siatkami usypia nas dziesiątki głosów.
Jeden jest trochę denerwujący. Brzmi jak gra komputerowa. Ta w której przebija
się baloniki. Marian obawia się że nie uśnie.
Jutro ostatni pełny dzień.
No comments:
Post a Comment