Wednesday, September 13, 2017

Sossusvlei

     Dzień w którym mam odnaleźć jedno z miejsc mojej listy najpiękniejszych zakątków świata. Sossusvlei.


Czerwone piaski pustynii z największymi wydmami na świecie. Kolor swój zawdzięczają zawartości dużej ilości żelaza.
     Troszkę zaskoczony, że mamy jechać z kilkuosobową grupą. Nasz przewodnik zostaje w hotelu. W późniejszych dniach to się powtórzyło i sfrustrowany, musiałem kontaktować się z moją agencją. Miałem zaznaczone w kontrakcie, że całość ma być prywatna. Tylko ja i Marian.
     Z hotelu do miejsca docelowego nie jest daleko. Już po kilkunastu minutach wjeżdżamy w piaski pustynii. Pierwszym przystankiem miała być wydma numer 45. Hiszpańska rodzinka zarządała jednak (bez rozmów z nami i dwoma Angielkami), że oni chcą na największą, zawną Big Daddy. To jest właśnie powód, dla którego nigdy nie jeżdżę w grupowych wycieczkach.
Szkoda, że tak się stało. Kiedy przejeżdżaliśmy obok 45, pogoda była jeszcze znośna, tylko z małym wiatrem.


    Im dalej się posuwamy, tym mocniej wieje wiatr. Tutaj jest to znane, że nieraz trzeba zrezygnować z wyprawy właśnie z powodu silnych wiatrów. W jednym z miejsc wpadamy w piach i trzeba wyjść z samochodu, bo nie może się wydobyć. Wszystko ma swoje dobre strony. Tutaj jest pięknie. Piaski i pyły zamieniają powietrze w coś wygladającego jak mgła. A słońce podświetla to tworząc surrealne widoki. Czuję się jak na innej planecie.





     Udaje się wreszcie wyjechać z tego miejsca i po chwili dojeżdżamy do miejsca docelowego. Tutaj idziemy już na pieszo. Możemy wspiąć się na szczyt lub iść w dolinę wydmy, gdzie stoją (trudno powiedzieć, żeby rosły) wyschnięte akacje. Miejsce w którym kręcono dziesiątki filmów. Decydujemy się iść do tych drzew, bo boję się że pogoda może się pogorszyć i nic nie zobaczymy. Przed wyjściem założyłem sandały, bez skarpet, żeby było wygodniej. Od samego początku, piach dostaje się do środka i zaczyna mi obcierać stopy.
     Spacer po tym nie jest trudny. Tak jak po dużej plaży. Po około dziesięciu minutach wynurza się dolina. Bajka! Co mam więcej pisać.






     Nie jest jeszcze bardzo gorąco. Zostajemy tam dłuższy czas, żeby się nacieszyć widokami. Niestety odkrywam, że stopy już krwawią w wielu miejscach i muszę zdjąć sandały. Głupi, nie pomyślałem, że będę chodził w sandałach zrobionych z papieru ściernego, bo tak to odczuwałem. Reszta wycieczki była na boso.
         Mamy wracać, ale chcemy wejść na górę wydmy. Jest olbrzymia. Najpierw wchodzimy prostopadle na szczyt. Gdzieś w połowie poddaję się. Każdy krok to olbrzymi wysiłek, bo zjeżdża się na dół. Nogi zapadają się do połowy łydek. Ja mam torbę w której jest kilkanaście kilogramów sprzętu. Nawet nie mogę się podpierać, bo torba wpada w piach. Marian bez żadnego obciążenia, na czworakach, dalej pcha się w górę. Chociaż co dwa kroki przystaje i oddycha z trudnością, idzie dalej. Ja zmieniam kierunek i idę pod kątem 45 stopni.
    Dobijamy do szczytu w innych miejscach. Tutaj jest już wichura.


Na zdjęciach tego nie widać. Lepiej na filmie, który oczywiście zrobię później. Na szczycie trudno utrzymać równowagę. Teraz schodzimy na krawędzi Big Daddy w kierunku z którego przyszliśmy.




     Tutaj kamera filmowa zaczyna się zacinać. Piasek jest już wszędzie. Później, już w pokoju, trudno było wypłukać ten piasek z włosów. Mija nas kilka osób idących pod górę i z uśmiechem życzymy im powodzenia.
     Na dole wydmy stoi wycieczka Chińczyków i jak zwykle bawi nas swoim zachowaniem. Zawsze jest ich przynajmniej dwudziestu. Stoją w tej grupie, pozawijani w chusty, chusteczki, że nikogo nie można rozpoznać. Z boku jeden z nich robi im zdjęcie kamerą za dwadzieścia dolarów. Kurz utrudnia widoczność a on krzyczy żeby wszyscy się na niego spojrzeli i wtedy słychać ich wszystkich ejjjj i machają rękoma. W domu będą oglądać zdjęcie i pokazywać znajomym. O tutaj, w środku, ten z ciemnej koszuli, (bo twarzy nie widać) to ja! Wow!
Oczywiście mógłby to być ktokolwiek inny, ale wierzymy mu na słowo.
     Wracamy do auta. Po drodze mijamy tabliczkę z napisem toaleta i strzałką wskazującą kierunek.


Prawdopodobnie właściciel jednego z tych wraków samochodów oglądanych poprzedniego dnia, poszedł jej szukać i nigdy nie wrócił.
    W drodze powrotnej, przystajemy jeszcze przy wydmie 45 i robimy kilka zdjęć.


Następnie powrót do hotelu na lunch.



Przy posiłku, przyglądamy się miejscu ze sztucznym wgłębieniem i doprowadzoną wodą, gdzie gasi pragnienie antylopa.



     Po odpoczynku wyjeżdżamy na zwiedzenie pobliskiego kanionu. Tym razem, tylko z dwoma starszymi paniami z Anglii.  Różni się on od tych które już zwiedziłem. Nie jest to solidna skała. Wygląda to jak glina wypełniona tysiącami kamieni i kamyszków. Dlatego ma bardzo wymyślne kształty, bo jest łatwa to obróbki. Erozja przez wiatr i słońce wykonała to dzieło. 




   Spotykamy po drodze stado pawianów, które wspinają się po ścianach kanionu łatwiej niż my spacerując po płaskiej dróżce.



      Na zakończenie zatrzymujemy się w miejscu, gdzie stoi wybudowany stolik z ławą. Przewodnik wyciąga wino, piwo, drobne przysmaki. Tam oczekujemy na zachód słońca. Ja wolę widok wschodzącego księżyca.