Wednesday, September 3, 2014

Spotkanie z Masajami


24 Sierpień

   Dzisiaj po śniadaniu opuszczamy Tloma Lodge i udajemy się do następnego miejsca.
Początkowo jedziemy tą samą drogą, po górze krateru. Zjeżdżając na dół, po zewnętrznej stronie, zatrzymujemy się w wiosce Masajow.

Przed wejściem wita nas syn wodza i opowiada krótko o mieszkańcach i ich życiu.


 On ma tylko dwie żony, jego ojciec – dziesięć. Z ogrodzonej płotem (wykonanym z gałęzi) wioski wychodzi duża grupa mieszkańców. Kobiety ustawiają się w szeregu a mężczyźni podobnie, po drugiej stronie. Zaczyna się powitanie. Kobiety śpiewają.  Ich rodzaj śpiewu to wykrzykiwanie jakiś słów i wydawanie różnych dźwięków, można powiedzieć melodyjnym rytmie przy tylko jednym instrumencie. Wygląda to jak metrowa rura, wykonana z materiału podobnego do bambusa, tylko trochę grubsza. Mężczyźni podskakują w tym rytmie, co jest ich tańcem.
    Po tym powitaniu, wchodzimy do wioski. Tam jeszcze raz odbywają się ich rytuały. Mężczyźni podskakują w sławnym Masajskim stylu. Każdy próbuje podskoczyć wyżej niż inni. Kobiety śpiewają i kołyszą się także w charakterystyczny dla nich sposób.
    Po chwili dołączają do nich Wiesia i Elaine,


 a ja z chłopami idę skakać.


Kiepsko mi to idzie, bo oni są młodzi i sprawni a mnie wystarcza siły żeby poderwać nogi, ale dupa już za ciężka.
    Później zaglądamy do szałasu syna wodza. Wszystkie wykonane są z gałęzi pokrytymi wysuszonymi odchodami zwierząt. Właśnie dotykałem dachu tego domu, kiedy on mówił z czego są zrobione. Szybko poderwałem rękę.

 
    Wewnątrz jest strasznie ciasno. Szczególnie wejście, bo nie jest to tylko otwór, ale mały kręty korytarz. To chyba po to, żeby utrudnić zwierzętom w dostaniu się do środka. No i oczywiście mnie też, po ledwie się tu przeciskam. Wewnątrz tylko jedna mała dziurka w suficie, która służy jako okno, wentylacja i komin. Po jednej stronie mieszczą się dwa łóżka (obok siebie). Na jednym śpią rodzice, na drugim dzieci (5).  Ciekaw jestem jak odbywają się tu rytuały rozmnażania. Dzieci musza mieć frajdę przysłuchując się temu, bo zobaczyć dużo nie mogą.  Po środku kuchnia, czyli ognisko


 a w drugim końcu mała klatka na zwierząt niemowlatków (według Elaine). Całość jest mniejsza niż moja kuchnia.
    Wychodzimy na zewnątrz. Wszędzie kręcą się malutkie, zasmarkane dzieci a na każdym z nich przesiaduje dziesiątki much.

 
    Po za ogrodzeniem wioski znajduje się ich szkoła. Na malutkim stołku siedzi groźna nauczycielka. Duża tablica zapisana jest znakami i literkami. W ławeczkach kręci się duża grupka dzieci.


Jeden z nich podchodzi do tablicy i patykiem wskazuje na litery a reszta głośno wykrzykuje jej znaczenie A,B,C…
    Po tym pokazie kończymy nasze spotkanie z Masajami. Jesteśmy pod wrażeniem tego wydarzenia ale musimy jechać dalej.
    Godzinę trwa następna cześć jazdy naszym Jeepem.  Zatrzymujemy się przy wąwozie Olduvai Gorge. Pisałem poprzednio o historii tego miejsca. Stąd pochodzi nasz pradziadek Homo Antoninus Kasprzykus.  Przewodnik opowiada o historii tego miejsca a my podziwiamy widoki z tego miejsca. Robimy także dodatkowa przerwę na lunch.



 
    Przed odjazdem idziemy zrobić kilka zdjęć. Wiesia i Elaine ustawiają się na brzegu wąwozu. Ja cofam się, żeby mieć lepsze ujęcie. I wtedy…
    Może wrócę do czegoś co się zdążyło kilka dni wcześniej. Jeżeli ktoś z nas przywiezie jakaś zarazę z Afryki, to na pewno ja! Dwa dni temu, siedząc w jeepie, poczułem na plecach swędzenie. Nie zwracałem na to uwagi, ale po chwili zaczęło mnie trochę boleć. Pytam się Elaine czy nie mam tam czegoś a ta wpada w panikę (wiecie, że ona nie lubi żadnego robactwa). Wiesia odgania coś dużego, podobnego do muchy. Może to ta sławna Tse-Tse, nie mamy pojęcia. Zostawiła ślad. Dziurkę z której piła krew.  Następnego dnia, znów coś poczułem, tym razem na nodze. Ale to musiało być coś innego, bo od razu poważnie zabolało i ból się powiększał. Niestety nie zauważyłem co mnie dziabnęło. Bolało przez następna godzinę i nawet spuchło..
    Wracam do dzisiejszego dnia. Cofając się, wlazłem na krzew cierniowy. Potknąłem się i jedna noga wpadłem jeszcze głębiej. Szybko wyrwałem ja z tego krzaka ale już z dziesiątkami kolców . W kilku miejscach porozcinało mi to skórę. Ten krzak wygląda na taki z którego Jezusowi zrobili koronę. I znów się trochę nacierpiałem.


 
    Wyruszamy dalej. Droga jest straszna. Jak zwykle z ubitego piasku, kamienia ale wygląda to jak  tarka do prania.


Tak prze następne 3 godziny. Pod koniec spytałem się Seweryna kkkkktttooo tttąąą ddrrrrroooggggeeee wyyyybuuuddooowwaał?  Zresztą wiele samochodów ( a są to terenowe samochody, przygotowane do takich terenów) nie wytrzymuje tego wysiłku. Cztery z nich stoją na poboczach z podniesioną maską. Zatrzymujemy się przy każdym, ale nic nie możemy pomóc. Oni już wezwali „pomoc drogową”. Szkoda mi tych turystów ale jednocześnie myślę, lepiej oni niż my!
     Do tego w połowie drogi łapie nas poważna burza. Coś niespotykanego  w tym miesiącu.
     Wreszcie wjeżdżamy do Serengeti Park.


 Początkowo nie ma nic. Sucha ziemia, brakuje trawy. Brak drzew, krzewów. Prawie pustynia. Ale nawet tutaj pojawiają się zwierzęta. Po jakimś czasie pojawia się "roślinność".


 Wszystko jednak suche, bez jednego listka. Spotykamy tu Geparda. Siedzi w oddaleniu na małym wzniesieniu. Roślinność jest coraz bogatsza

 

 i pojawia się coraz więcej zwierząt. Żyrafy, słonie, cala rodzina lwów. Przeróżne antylopy i dużo drobniejszej zwierzyny.


 

 
     Nareszcie jesteśmy na miejscu. Serengeti Serena Lodge. Najładniejsze miejsce do tego momentu. Ale jesteśmy trochę zmęczeni ta podrożą. Kobiety też zmarznięte, bo się bardzo ochłodziło.

Idziemy prosto na kawę.
     Wszystko jest pięknie wykończone. Wiele szczegółów wykonanych przez lokalnych artystów. Kolumny, belki, drzwi, krzesła etc.


                      

 Domki też bardzo ładne.


Restauracja, bar, wszystko najwyższej klasy.

 


 A widoki ze stoku na którym znajduje się nasz hotel jeszcze efektowniejsze.
     Udajemy się do pokoju. Rozpakowujemy się i idziemy na obiad.



Kiedy kończymy, jest już ciemno. Okazuje się, że tu nie można chodzić samemu po zachodzie słońca. Miedzy domkami widać kupy słonia i innych zwierząt. Z latarką prowadzi nas pracownik hotelu. Słychać ryk lwa. Po chwili zatrzymuje się i mówi żeby poczekać, bo słyszy lamparta. Oświetla okolice i widzi ruchy w krzakach. Dzwoni do hotelu, żeby ostrzec innych. Pięknie!! Będzie mi się dobrze spało, wiedząc ze za oknami chodzi lew, lampart i słoń!