Friday, October 3, 2014

Nowy Świat



Do Nowego Jorku lecieliśmy z kolegą, którego poznaliśmy w obozie. Tomek miał duże poczucie humoru, było nam więc trochę raźniej. Z lotniska zabrał nas autobus, dowożąc do hotelu, gdzie mieliśmy mieszkać przez najbliższe trzy tygodnie. Okazało się że hotel położony jest w centrum Manhattanu, na 36 ulicy i 6 alei. Długo czekaliśmy na przydzielenie nam pokoju. Wreszcie udaliśmy się na 6 piętro. Było to jedno z tych miejsc w których nikt nie mieszka jak nie musi. Drzwi, okna i meble pokryte były tą samą farbą, białego koloru. Widać było dokładnie pęknięcia i dziury, dzięki temu jak po słojach ściętego drzewa można było ustalić, że jest to już 20-ta warstwa. Trudno było dotknąć jakąkolwiek rzecz, bez narażenia się na permanentne przyklejenie się do niej. I był tam bardzo dziwny zapach, a raczej smród starego, zbutwiałego drewna, brudnych dywanów i ostatniej warstwy farby. Najważniejsze było jednak, że mieliśmy gdzie mieszkać. Zmęczeni, położyliśmy się spać.

Na drugi dzień w pojawił się u nas Tomek. Czuł się samotny i zagubiony w swoim pokoju. Po krótkiej rozmowie wyszedł i wrócił z walizkami żeby z nami zamieszkać. Było nam trochę ciasno i nie najwygodniej, szczególnie że drzwi od łazienki się nie zamykały, ale za to dużo weselej.

Pierwszym problem jaki musieliśmy rozwiązać w naszym nowym domu był ten smród. Otwieranie okien, wietrzenie i spryskiwanie dezodorantem nie pomagało. Kilka dni po przyjeździe, idąc ulicami miasta, zobaczyliśmy Hindusa sprzedającego dziwne patyki. Zapalone, kopciły się wydając silną, aromatyczną woń. Nie namyślając się długo, kupiliśmy kilka i wróciliśmy do hotelu. Szybko je zapaliliśmy i minuta po minucie, smród był wypierany z naszego pokoju przez ten nowy, bardzo silny zapach. Byliśmy uratowani! Po pewnym czasie odezwał się Tomek:

„No i udało się. Pozbyliśmy się tego smrodu. Tylko jak się tu teraz kurwa pozbyć zapachu tych kadzideł?”

Po tygodniu pobytu w hotelu, zdaliśmy sobie sprawę z tego, że mamy nawet telewizję. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się inny hotel. Okno naprzeciwko nie miało firanek, a ten kto tam mieszkał ustawił swój telewizor w naszym kierunku. Wprawdzie nie było głosu i nie można było zmieniać kanałów, ale telewizja była! Zaczęliśmy ją więc namiętnie oglądać. Szczególnie, że jej właściciel lubił filmy rysunkowe, a te oglądało się całkiem nieźle bez fonii. W ten sposób poznaliśmy szybko wszystkie główne postacie świata kreskówek, niestety nie znając ich imion.

Natychmiast po przyjeździe udaliśmy się do siedziby polskiej organizacji, która nas sponsorowała. Jeszcze w Austrii, musieliśmy wybrać sobie sponsora z kilku organizacji, które brały udział w tym programie. Organizacje te otrzymywały pieniądze od rządu amerykańskiego aby pomóc nowoprzybyłym rodakom w poszukiwaniu pracy i mieszkania, a także, w razie potrzeby zapewnić podstawową opiekę zdrowotną. Sekretarka, która nas przyjęła nie była najmilsza. Nie miała dla nas czasu, bo wykonywała olbrzymią liczbę telefonów do rodziny i przyjaciół. Dyrektor też jej potrzebował, bo budował nowy dom i ciągle dzwonił jego architekt. Po kilku dniach doszliśmy do wniosku, że trzeba zacząć szukać czegoś na własną rękę.

Rozpoczęliśmy więc z Tomkiem poszukiwania pracy, nie bardzo mając pojęcie jak się do tego zabrać. Moja znajomość angielskiego była zerowa a Tomek znał tylko podstawowe słowa. Ktoś nam poradził żeby pojechać do Harrison w New Jersey, bo tam jest dużo fabryk. Wchodziliśmy więc do różnych miejsc, pytaliśmy o pracę i w odpowiedzi dostawaliśmy pliki papierów, które z trudem potrafiliśmy wypełnić. Później czekaliśmy tygodniami na odpowiedź, nie zdając sobie sprawy z tego, że nasze papiery prawdopodobnie wylądowały w koszu na śmieci.

Zaczął nam też trochę dokuczać głód. Żyliśmy za moje pieniądze zarobione w Austrii, a było tego tylko kilkaset dolarów. Tomek nie miał nic. Kupowaliśmy więc najtańsze produkty jakie można było znaleźć w sklepach. Naszym głównym pożywieniem były wtedy popularne, amerykańskie hot dogi. Kupiłem grzałkę elektryczną i podgrzewaliśmy parówki w metalowym kubku z wodą. Na śniadanie była parówka, na obiad dwie a na kolację … też parówka. Nie było to najzdrowsze jedzenie, szczególnie dla Wiesi mającej dalej problemy z ciążą, ale było to lepsze od głodu. Po kilku tygodniach, Tomek się zbuntował i podchodząc do lodówki w sklepie powiedział:

„Ja już kurwa nie będę jadł tych hot dogów. Kupujemy szynkę”. No i przez jeden dzień jedliśmy szynkę. Jednak na drugi dzień, po przeliczeniu pieniędzy, wróciliśmy na dietę parówkową.

Problemów było wiele. Nie tylko nie mieliśmy pracy, mieszkania i pieniędzy, ale co ważniejsze były kłopoty z Wiesi ciążą. Zwróciłem się więc o pomoc do „naszej” organizacji. Powiedziałem im że żona musi się zbadać, bo ma słabą ciążę i grozi jej poronienie. Nie polepszał jej sytuacji również fakt, że chodziła z nami kilka kilometrów dziennie w poszukiwaniu pracy, bo nie mieliśmy pieniędzy na metro. Sekretarka która jadła właśnie pączka i piła kawę nie miała dla mnie zbyt wiele sympatii. Dała mi niezbyt delikatnie do zrozumienia, że skoro żona tyle wytrzymała to wytrzyma jeszcze dłużej. Niestety pomyliła się. W kilka dni później Wiesi odeszły wody płodowe. Była w piątym miesiącu ciąży.

Znaleźliśmy się w Bellevue Hospital. Wiesię natychmiast zabrano na oddział położniczy, a ja zostałem sam w poczekalni. Zrozpaczony, bezradny nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Wyszedłem ze szpitala i biegiem udałem się do budynku polskiej organizacji. Byłem bardzo wzburzony kiedy wpadłem do sekretariatu. Wyrzuciłem z siebie wszystko co mnie bolało. Dyrektor tym razem miał dla mnie dużo więcej sympatii. Zaprosił mnie nawet do swojego gabinetu. Obiecywał pomoc w znalezieniu pracy i mieszkania. Okazało się, że było to jednak możliwe. To był ostatni raz kiedy widziałem się z tymi ludźmi. Wyszedłem od nich trzaskając drzwiami i nie przyjmując żadnej pomocy.

W szpitalu lekarze dawali nam 15% na uratowanie dziecka. Wiesia była w żałosnym stanie. Płakała i prosiła o pomoc. Jednemu z lekarzy zrobiło się nas żal i załatwił on Wiesi przewiezienie do szpitala St.Vincent. Do dzisiaj żałuję że nie zapisałem sobie jego nazwiska. Był on jednym z tych ludzi, którzy zmienili nasze życie. W tamtych czasach ST.Vincent miał jeden z najlepszych oddziałów dla wcześniaków. Tam też Wiesia przeżyła następne 2 tygodnie przed porodem. Początkowo otrzymywała środki na powstrzymanie porodu i zastrzyki na przyspieszenie rozwoju płuc dziecka. Były to środki eksperymentalne, więc Wiesia musiała podpisywać zgodę na ich stosowanie. Po dwóch tygodniach tych zabiegów nie udało się już jednak dłużej powstrzymać porodu.