Thursday, September 5, 2013


   

 
  Niedziela 25 Sierpień.

   Wstajemy o 3:30 rano. O czwartej pijemy kawę, jemy ciastko i zabierają nas autokarem na balony. Jest jeszcze bardzo ciemno i dość chłodno.  Pogoda tutaj jest typu pustynnego, czyli bardzo gorąco w dzień (około 40 stopni) i chłodno w nocy (15 stopni). Nie mamy kurtek ani swetrów. Są w zagubionej walizce. Elaine i Wiesia pożyczają z hotelu ciepłe chusty do okrycia a ja w podkoszulce.  Mnie to nie przeszkadza.
    Po godzinie, dojeżdżamy do miejsca, gdzie mamy wystartować. Dalej bardzo ciemno.
Podchodzimy do naszego balonu. Zaczynają go już napełniać gorącym powietrzem.


   Po chwili wchodzimy do kosza. Cieszę się, że moja towarzyszka z autobusu wchodzi z drugiej strony bo bym zaprotestował. W połowie drogi autobusem, wsiadła rodzinka żydowska z Rosji. Nie było już dużo miejsc, wiec córka, około 14 lat usiadła obok mnie. Coś strasznego. Tak jak ortodoksyjni Żydzi, śmierdziała ( nie przesadzam ze słowem) czosnkiem. Chociaż odwróciłem głowę w innym kierunku, dalej trudno było oddychać. Dziwię się że dalej lubię czosnek po tej podróży.
    Jest nas w koszu 24 osoby. Powoli pojawia się światło. Wszędzie wokół nas wznoszą się balony. Musi ich być blisko setki.



   Niesamowity widok i natychmiast przypomina mi się ten wypadek, który zdarzył się tu miesiąc temu, kiedy dwa balony się zderzyły i jeden spadł na ziemię. Kilka osób zginęło a reszta dostała się do szpitala.  Jak się okazuje, sterowanie tego balonu to tylko w górę i w dół. Na różnych wysokościach są wiatry w innych kierunkach. Na wysokości 30 metrów leci się na południe, 100 metrów na zachód i tak dalej.  Przy starcie jest ciasno. Ci co wystartowali pierwsi, są już bardzo wysoko. My próbujemy wcisnąć się miedzy innych.  Niestety po kilku minutach lotu, zderzamy się z innym. Na szczęście jesteśmy na dokładnie tej samej wysokości. Najgorzej jak kosz jednego z nich uderzy w powłoki balonu, wtedy może zrobić dziurę i bez schodów do nieba (albo pieklą, jak w moim przypadku) zamieniamy się w aniołka. Piloci balonów próbują utrzymać się na tej samej wysokości, żeby do tego nie doszło i czekają aż wiatr nas rozdzieli.  Okręcamy się wokół siebie i dopiero po kilku minutach balony się rozdzielają.  Ja sam się dziwie bo mam lęk przestrzeni, nie miałem z tym problemu ale Elaine się bała. Reszta lotu przebiega bez żadnych dodatkowych problemów.
    Wznosimy się nad okolicznymi terenami.  Wschodzi słońce. Pojawiają się widoki nie z tej planety. Nawet nie będę próbował tego opisywać. Zapiera dech. Może zdjęcia coś przekażą. Myślę jednak, że trzeba zobaczyć to samemu, żeby poczuć atmosferę tego miejsca.
 



 
    Godzina lotu. W górę, w dół, w górę i lądujemy. Nawet dosyć płynnie, szczególnie, że kosz siada na mała przyczepę ciągniętą prze samochód. Inaczej trudno by im było załadować ten kosz bez ciężkiego sprzętu. 
 Na zakończenie lampka szampana. Może raczej słodkiej zabarwionej wody z bąbelkami, bo trudno to nazwać szampanem. Rozdanie „dyplomów” potwierdzających, że lecieliśmy balonem i wracamy do hotelu.



 Śniadanie, chwila odpoczynku i udajemy się na spotkanie naszego przewodnika.
Zjawia się dokładnie o wyznaczonej godzinie. Tak jak wszyscy tutaj, jest bardzo miły. Będzie oprowadzał tylko z nas, jest więc pewna swoboda kontrolowania, co chcemy robić.
    Pierwszy przystanek to miasto Ugrup. Oglądamy, dla nas już typowe widoki, tutejszych krajobrazów. Chociaż podoba nam się bardzo, to później okazuje się, że to tylko początki emocji.
 
 
 
Kilkanaście minut jazdy i przystanek w Dolinie Wyobraźni. Tak nazywają ja tubylcy. Nazwa pochodzi od wyglądu skał. W każdej można znaleźć  kształty, które kojarzą nam się z rożnymi przedmiotami, zwierzętami.  I wszyscy widzą coś innego. Znajdujemy wielbłąda, dłoń, pingwiny etc. 
 


 
     Zostawiamy naszego przewodnika i spędzamy poł godziny na spacerze po tym bajecznym ogrodzie fantazji. Szkoda odchodzić, ale jedziemy dalej.
    Pasbagi to następny przystanek. Tutaj mieszkał jeden ze sławnych mnichów. Są oczywiście klasztory wydrążone w skalach. Znów kamienne stożki, wzgórza. I choć podobne to każdy z tych zakątków ma coś innego, swój osobliwy urok.
    Znajduje tam odpowiedź na pytanie, które mnie męczyło. Dlaczego są skały w kształcie stożków a na czubkach osadzone są kamienie, jakby im ktoś założył czapki.  Okazuje się, że przy wybuchach wulkanów, najpierw wylatywały materiały, które stworzyły obecne skały piaskowe. Są one łatwo wymywane przez wody i powietrze. Przez tysiące lat, erozja stworzyła te kopce. Wierzchnia warstwa to skały bazaltowe, twardsze, które się tak szybko nie rozpadały. Zostawały więc na szczytach tych stożków i zostają tam aż do momentu, kiedy czubek staje się za cienki i nie potrafi utrzymać ich ciężaru. Pewnego dnia po prostu bazalt spada.

 
    Inna ciekawa informacja to pojedyncze okienka na ich szczytach. To miejsca zamieszkania pustelników. Wspinali się tam po stopniach, raczej dziurach wydrążonych w skale i modlili się całe życie w tych 10 metrów kwadratowych pomieszczeniach. Prawdopodobnie do momentu, kiedy machnęli ręka, mówiąc  mam tego dosyć i poszli do knajpy dobrze się napić.  Ludzie, wierni dostarczali im posiłki.

 
    Ciekawe historie, piękne widoki ale trzeba jechać dalej.
    Miasto Avanos leży nad Czerwoną Rzeka (Kazilirmak). Jest to miejsce sławne z produkcji ceramiki. Czerwoną glinę wydobywano z dna rzeki a białą z okolic. Wchodzimy do jednego z takich miejsc. Firma nazywa się Firca. To już 6 pokolenie produkuje tutaj światowej sławy ceramikę. Oglądamy wszystkie fazy ich produkcji.  Wchodzimy także do różnych pomieszczeń, gdzie wystawione są ich najpiękniejsze produkty. Wszystkie robione ręcznie.  Piękne ale niestety nie na nasza kieszeń. Są tam wyroby od 300 do tysięcy dolarów za każdy talerz.
    Elaine spróbowała ulepić na kole garncarza jakiś produkt. Nawet jej jakoś poszło, ale to mogło nadać się tylko na doniczkę do kwiatów.


Zaraz po tym idziemy na obiad. Ładna restauracja, ale jedzenie tylko dobre. Zrelaksowani jedziemy dalej.
    Już ostatni przystanek na dzisiaj – Goreme.  Wśród wszystkich domków w skalach, wyróżnia się jeden, który nazywany jest zamkiem. Zresztą widać dlaczego. Dużo większy od pozostałych wystaje ponad całą okolice.


 Na dole młoda para robi sobie zdjęcia. Strój ślubny nie rożni się od naszych, może tylko tym ze biedny pan młody w tuxido przy tych temperaturach zalany jest potem.
    Wracamy do hotelu. Tutaj cudowna wiadomość. Chłopak, który nas odebrał z lotniska, dzwonił i przekazał nam wiadomość o znalezieniu walizki. Wydzwaniał na lotnisko kilka razy dziennie i jakoś wydobył nasz bagaż z tamtego burdelu. Sam dowiózł ją do naszego hotelu. Strasznie miły, młody człowiek. Ja już się cieszę na myśl, że wciągnę na siebie krótkie spodnie.
    Odświeżamy się i odpoczywamy.

 
 

Trochę bola nogi. Wieczorem idziemy na kolacje ale Elaine poczuła się zle i wróciła do pokoju. I znów ludzie bardzo pomocni. Robią jej specjalna herbatę, przynoszą jakieś jedzenie twierdząc ze pomoże i faktycznie. Po dwóch godzinach Elaine dochodzi do siebie.
    Pierwszy raz w życiu czujemy się tak swobodnie w innym kraju. Ludzie są tu naprawdę bardzo mili, uczynni i widać, że to nie wymuszone. Jestem tym zaskoczony. Nie myślałem tak nigdy o Turkach. Zobaczymy jak będzie w innych zakątkach tego kraju.