27 Wrzesień
Czarny dzień naszej, do tego czasu idealnej wyprawy. Jeszcze wczoraj, przed pójściem do naszego pokoju, poprosiłem Bree, żeby sprawdziła nasz jutrzejszy lot. Nie podobała mi się przesiadka. Mamy dwa krótkie loty a między nimi tylko 50 minut.
Chciałem się upewnić, że walizki będą przetransportowane automatycznie do drugiego samolotu. Ona natychmiast odpowiada, że z jej doświadczenia, bagaże trzeba odebrać samemu i ponownie nadać. Natychmiast zapaliły mi się w głowie czerwone, alarmujace światła.
Bree wykonuje dziesiątki rozmów telefonicznych. Z agencją, lotniskiem, liniami lotniczymi. Mimo wszystko kończymy ten wieczór bez żadnych odpowiedzi.
Nie była to dobra noc. Przelatywałem myślami przez wszystkie możliwe rozwiązania tego problemu i żaden z nich nie wyglądał dobrze.
Pobudka, śniadanie i podróż na lotnisko jest bardzo nerwowa. Nadzieje znikają w chwili oddawania walizek. Przyjmuje je bardzo krzykliwa i nieprzyjemna Chinka. Daje do zrozumienia, że faktycznie musimy odebrać bagaże i nadać je ponownie. Nawet odmawia wydrukowania nam miejscówki na następny samolot, co jest normalne w każdym innym kraju.
Teraz pełna panika. Wiem że nie ma żadnych szans, żebyśmy zdążyli to zrobić. Bree ponownie wydzwania i wreszcie znajduje Chińczyka, który ma nam pomóc. Wszyscy odmawiali, bo twierdzili że to nie ich problem. Bilety zostały zamówione przez agencję w Nowym Jorku a oni teraz śpią. Szukamy rozwiązania. Samolotowe połączenie odpada. Nie ma nic przez następne dwa dni. Myślę o samochodzie. Nie byłoby tak daleko. Około 6-7 godzin jazdy. Ale chcą 600 dolarów. Do tego żądają gotówki a takiej nie mamy. Jak by nie było innego wyjścia to trzeba by to zrobić. Ale zostaje nam jeszcze pociąg.
Bierzemy taksówkę. Nikt nie mówi po angielsku.
Dzwonię do naszego Chińczyka i on przez telefon tłumaczy kierowcy gdzie chcemy jechać. W tym samym czasie zamawia dla nas bilety na pociąg. Taksówka kosztuje tylko 20 dolarów. Dworzec jest olbrzymi i znów, wszystko tylko po Chińsku.
Chodzimy w kółko, poszukując kogoś z kim można byłoby się porozumieć. Wreszcie jeden z pracowników zna kilka słów po angielsku. Częściowo na migi, częściowo angielskim, tłumaczymy mu o co chodzi i ponownie łączę się z naszym facetem. Po rozmowie, pracownik zabiera nas do stanowiska, gdzie mundurowa odbiera nasze paszporty i później drukuje bilety. Chińczyk, odprowadza nas do miejsca gdzie mamy wejść na peron. Tutaj nie można wejść o dowolnej porze. Dopiero 10 do 15-tu minut przed odjazdem. Troszeczkę spokojniej czekamy 4 godziny na nasz pociąg.
Teraz wiem że straciliśmy cały dzień. Nasz hotel zlokalizowany jest na szczycie gór i można się tam dostać tylko kolejką linową, która zamykana jest o 19-tej. Nasz przewodnik jest powiadomiony i ma czekać na Dworcu Kolejowym. Szukają także nowego hotelu. Ale my koncentrujemy się nad naszą podróżą. Wszystko wygląda dobrze, ale kiedy nie można się porozumieć, czy coś przeczytać, nigdy do końca nie jest się pewnym czy jedziemy w dobrym kierunku.
Tym bardziej, że coś się nie zgadza. Obliczając szybkość pociągu i odległość do Tunxi, powinniśmy być tam w połowie czasu naszej aktualnej podróży. Gdzieś w połowie drogi, zatrzymujemy się na stacji i do wagonu wchodzi obsługa. Każe wstać i po naciśnięciu specjalnych dźwigni, obracają wszystkie siedenia w przeciwnym kierunku. Tutaj trzeba siedzieć twarzą w kierunku jazdy! Czyli wracamy. Logiczne wytłumaczenie jest, że to była taka trasa i dlatego dłuższa niż powinna być. Ale może wracamy? Do końca jedziemy w niepewności. Potwierdza się to na peronie, po opuszczeniu pociągu. Nikt na nas nie czeka.
Po kilkunastu minutach pojawia się Philip. Spóźił się. Ale dla nas to cudowna wiadomość. Chyba koniec naszych kłopotów.
Po zostawieniu walizek, wychodzimy na miasto. Jesteśmy bardzo głodni. Jest bardzo późno i wszystko pozamykane. Znajdujemy jedną otwartą. Zamawiamy kurczaki, bardzo smaczne i nawet nie zależy nam czy to naprawdę kurczak.
Idziemy spać o północy.