Wednesday, October 8, 2014

Strefa Zero

Powracam dzisiaj do dalszego ciągu moich wspomnień.    


    Przez następne kilka lat pracowałem na mniejszych budowach. Wreszcie w 1998 roku dostałem bardzo ważny projekt. Była to odbudowa drogi szybkiego ruchu przed budynkami World Trade Center. Pomimo różnych komplikacji, skończyłem tą budowę na czas. Był wrzesień 2001 roku i robiłem na niej ostatnie, wykończeniowe prace.  Tam  zastała mnie katastrofa WTC.

    Zaczął się okres w moim życiu o którym można by napisać grubą książkę. Do dzisiaj trudno mi wracać myślami do tamtych dni. Każdy z Nowojorczyków dobrze pamięta dzień 11 września. Na pewno każdy z nas trochę inaczej zareagował na tą tragedię, ale wszyscy byliśmy nią wstrząśnięci i przesiąknięci grozą. Ja jeszcze długo po zapadnięciu się budynków WTC nie mogłem tak naprawdę uwierzyć, że to się stało. Budziłem się codziennie rano z myślą, że może to wszystko co się zdarzyło, było tylko nocnym koszmarem. W tych pierwszych minutach po obudzeniu się każdego nowego dnia, próbowałem wierzyć, że normalny i bezpieczny świat, jaki znaliśmy kiedyś, nadal istnieje, że nie otacza nas chaos i zniszczenie.

    Pamiętam, że nieraz pracując pod WTC przed 11-tym września zastanawialiśmy się co by się stało, gdyby te gigantyczne budynki z jakiegoś powodu się zawaliły. Oczywiście nikt wtedy jeszcze nie myślał o atakach terrorystycznych. Próbowaliśmy obliczyć, jak duży obszar pokryłyby gruzy i zastanawialiśmy się czy udałoby nam się wydostać z życiem z takiej katastrofy. Nikt z nas w najmniejszym stopniu nie spodziewał się wtedy, że za kilka lat staniemy w obliczu takiej sytuacji.

    Ponieważ moja budowa była w pobliżu WTC, zostaliśmy natychmiast zatrudnieni przy akcji ratunkowej i odgruzowywaniu. Pierwsze godziny i dni pracy w „strefie zero”, jak później nazywane było to miejsce, upłynęły pod znakiem rozpaczliwych prób ratowania ludzi, którzy byli gdzieś tam pod gruzami. Pracowały nas tam setki, tysiące. Podzieleni byliśmy na brygady i pod kierownictwem strażaków wydzieraliśmy gołymi rękoma kawałki betonu i stali z niewyobrażalnie wielkiej góry gruzów. Próbowaliśmy znaleźć szczeliny w rumowisku, żeby się dostać do jego wnętrza. Za każdym razem kiedy odkopywaliśmy jakieś miejsce w którym mogliby być ludzie, wszyscy przestawali pracować. Najpierw wołaliśmy w głąb gruzów, czekając na jakaś odpowiedź. Po chwili któryś ze strażaków wciskał się do środka szukając śladów życia. Po jakimś czasie wracał na zewnątrz rozczarowany że nic nie znalazł. Zapadała chwila martwej ciszy, po czym ludzie, wyglądający jak duchy pod powłoką białego pyłu, zawzięcie zabierali się znowu do pracy.

    W pierwszym tygodniu odgruzowywania WTC czułem się trochę zagubiony. Pracowały tam największe firmy nowojorskie. Roboty prowadzone były przez najlepszych inżynierów. Trudno mi się nawet było dowiedzieć w czym mógłbym pomóc. Wszystko działo się spontanicznie, bez większej organizacji. Po kilku dniach postanowiłem wziąć inicjatywę w swoje ręce. Wszyscy skoncentrowani byli po zachodniej stronie WTC, gdzie był najłatwiejszy dostęp do gruzów. Zabrałem więc swoich ludzi i maszyny na stronę wschodnią. Musiałem najpierw utorować sobie drogę do placu WTC, bo wszystkie sąsiednie ulice były zasypane. Zacząłem więc usuwać przeszkody od strony południowej. Na pierwszy ogień poszły samochody, które często stały na środku ulicy pozostawione przez uciekających właścicieli. Ale i te legalnie zaparkowane musiały być usunięte. Przykro było patrzeć na spustoszenie jakie robiły moje maszyny, ale była to też pewna zabawa. Pierwszy i ostatni raz w życiu, mogłem robić co chciałem z samochodami. A były tam miedzy innymi te najlepsze: Mercedes, BMW, etc. Były one zgniatane, miażdżone i przenoszone na wyznaczone składowisko.

    Po kilku dniach takiej pracy, dostałem się do WTC od strony południowej. Sprowadzając coraz więcej ludzi i maszyn, stopniowo zacząłem odgruzowywanie wschodniej części terenu. Moje wysiłki spotkały się z uznaniem ze strony władz miasta, które po miesiącu akcji ratowniczej przejęły pełną kontrolę nad wszelkimi pracami w strefie zero. Wybrały one kontraktorów, którzy mieli pozostać przy odgruzowywaniu WTC i podzieliły między nich pracę. W wyniku tego otrzymałem kontrolę nad 50% strefy zerowej. Był to dla mnie i dla mojej firmy wielki sukces, chociaż trudno było myśleć o sukcesie, kiedy osiągnięty on został w wyniku takiej strasznej tragedii jaka spotkała nasze miasto.

    Po następnych dwóch miesiącach, firma moja przejęła kontrolę nad całością prac w „strefie zero”.

    Techniczna cześć mojej pracy była bardzo trudna. Nigdy przedtem nie pracowałem przy rozbiórkach. Poza tym rozbiórki są zwykle kontrolowane, natomiast tutaj często mieliśmy do czynienia ze zdradzieckimi zwałami gruzu. Każdego dnia układaliśmy plany na dzień następny, tylko po to by je potem zmieniać. Decydowaliśmy się na posunięcia, które zagrażały naszemu życiu. Pamiętam jak pewnego dnia jedna z moich maszyn, wyciągająca stalowe belki na środku gruzowiska, zaczęła się zapadać. Pod nami było jeszcze 7 pięter. Patrząc na to miałem wrażenie że spadała ona na dół w zwolnionym tempie. Nadal nie wiem czy to przerażenie i nerwy stworzyły to wrażenie, czy tak się działo naprawdę. Pamiętam przerażoną twarz mojego operatora, który nie mógł nic zrobić. Maszyna przebiła się przez trzy piętra i nagle się zatrzymała. Wszyscy czekaliśmy w bezruchu na to co miało nastąpić. Myśleliśmy, że wszystko raptem się obsunie i maszyna zostanie zasypana gruzem. Po chwili jednak operator ostrożnie otworzył drzwi. Kiedy wyszedł, nie mógł ustać na nogach, które sprawiały wrażenie jakby zrobione były z gumy. Z trudem wyciągnęliśmy go na zewnątrz.

    Takie zapadnięcia zdarzyły się jeszcze wielokrotnie. Strach był nie tylko przed tym że można było spaść na dół, ale również, przed tym w co by się wpadło. Pod tą rampą z gruzów po której się poruszaliśmy, były olbrzymie niewygaszone ogniska. Temperatury sięgały tam kilku tysięcy stopni. Zdarzało się często, że koparki zanurzały swoją łopatę w gruzy i zamiast betonu wyciągały rozpaloną, płynną substancję. Mimo tych niesamowitych warunków, udało nam się przetrwać ten okres bez fatalnych wypadków.

    Pył, kurz i dym był wszędzie. Trudno było oddychać. Wszyscy naturalnie mieliśmy maski, ale nie zawsze dało się je używać. Ja ciągle musiałem wydawać polecenia przez radio, co w masce trudno byłoby zrobić, więc w większości czasu wisiała ona bezużytecznie na mojej szyi. Dymiło się tak z tych popiołów aż do stycznia następnego roku. Pod koniec nie był to już ogień, tylko para i dym z gorących materiałów. Trudno było w to uwierzyć, że prawie 5 miesięcy po zawaleniu się WTC coś się tam nadal tliło.

    O ludziach, którzy tam zginęli pod gruzami i odkopywaniu ich ciał nie będę pisać. Próbuję o tym jak najmniej myśleć. Nauczyłem się kontrolować moje emocje i blokować pamięć. Teraz mogę nawet już mówić o znajdowaniu tych ciał pod warunkiem, że nie będę wdawał się w szczegóły. Wtedy nie było to takie łatwe.

    Zdarzały się momenty w których nie potrafiłem panować nad sobą. Czasami, kiedy po ciężkim dniu pracy jechałem do domu samochodem, pojawiały się przede mną obrazy tego co widziałem w gruzach w ciągu dnia. Zaczynałem się wtedy trząść, często nawet płakać i nie byłem w stanie dalej jechać. Musiałem zatrzymać się na poboczu, żeby dojść do siebie. Często wpadałem w taki stan będąc w domu, a czasami nawet na przyjęciu albo w restauracji. Po pewnym czasie nauczyłem się blokować pamięć i obrazy , które tworzyła moja wyobraźnia.