Myślałem, że to biały nosorożec, ale okazuje się, że białe nie są białe a czarne, czarne. Obydwa gatunki są szare, a różnią się innymi szczegółami. W momencie podjechania, rozpoczęcia obserwacji, para oddaliła się i zniknęła wewnątrz gęstych krzaków. Niestety, starciliśmy je z oczu.
Spotkaliśmy natomiast bardzo dużo słoni. Niektóre zaspakajające pragnienie w pobliskich dziurach z wodą.
Inne spacerujące po wypalonych terenach Etosha Park.
Następne spotkania. Królowie afrykańskich stepów, lwy.
Niezliczone ilości żyraf. Pierwszy raz oglądałem je w tak dużych stadach. Szczególnie efektownie wyglądały pijąc wodę.
Przy pobocznym drzewie odkryliśmy siedzącą na ziemi sowę ze swoimi pisklętami. Trochę dziwne, że były one na płaskim terenie. Łatwa zdobycz dla drapieżników. Może małe wypadły z gniazda? Siedziały tam nieruchomo i tylko matka kręciła co chwila głową, otwierając oczy lub jedno z nich.
Okazało się że po drugiej stronie drogi, na innym drzewie, siedział ojciec i pilnie obserwował rodzinę. Gotowy do obrony jeśli była by taka potrzeba.
Przy drodze siedział piękny hornbill i rozkoszował się posiłkiem z
jakiegoś stada robaków, mrówek? Co kilka sekund wyciągał je z wyschniętej trawy i
połykał.
Przy samej drodze chował się w cieniu drzewa najmniejszy przedstawiciel antylop, śliczny Dik-Dik.
Na patelni wyschnitego jeziora, wylegiwały się geparty. Nie probówały się chować, czyli po posiłku, z pełnymi brzuchami.
Pasące się duże stado moich ulubionych kurek.
I wiele innych, typowych dla tych terenów zwierząt.
W pełni usatysfakcjowani wracaliśmy do naszego obozu. Zawsze trochę smutny wieczór, wiedząc że trzeba wracać do rzeczywistości. Trzeba się jednak cieszyć, że spelniło się jeszcze jedno marzenie, nie było żadnych nieprzyjemnych wypadków i zobaczyłem to co miałem w swoich planach. Teraz spokojnie można postawić następny haczyk, przy kolejnym miejscu na mapie świata.
Na dzisiejszy wieczór zaplanowane zostało jedzenie z BBQ. Antylopy, wołowina, kurczaki.
Ostatni wieczór spędzony z naszym przewodnikiem Henkiem.
Śpiewali nam afrykanńskie melodie pracownicy tego obozu.
Powrót to już tylko jazda przez 5 godzin. Nie było to już tak bardzo interesujące, bo lecieliśmy tym razem asfaltową drogą. Jedynie zatrzymanie się w wiosce na lunch. Po drugiej stronie znajdowały się stragany z wyrobami tubylców. Poszliśmy tam na zakupy ale bardzo krótkie, bo nie lubię jak mnie tak atakują. Każdy z handlarzy wyskakuje z tych sklepików i różnymi sposobami próbuje Cię zmusić do wejścia do jego sklepu. Gdyby tego nie robili, kupił bym więcej a w tym wypadku szybko uciekliśmy.
Tak skończyła sie przygoda w Namibi.
Może tylko dodam, że dwa dni przed jej zakończeniem, złamał mi się ząb i połowa która została, przecinała mi policzek. Trochę więc cierpiałem. Na dodatek w samolocie złapałem jakiegoś wirusa i wróciłem już z obolałym gardłem i jamą ustną. Pozbyłem się tego dopiero po całym tygodniu. Ale nie mam prawa narzekać. Za te wszystkie przyjemności to bardzo mała cena.