Wakacje zaczynają się pod złą gwiazdą. Kiedy wyjeżdżałem z domu do pracy, matka natura pokazała swoje złośliwe oblicze. Zaczął padać śnieg i od razu bardzo gęsty. O szóstej, wszystko było pokryte warstwą puchu. W biurze włączyłem natychmiast komputer, żeby sprawdzić opóźnienia na lotnisku. Niestety linia telefoniczna i internetowa została uszkodzona i nie mieliśmy połączenia. Został mi tylko telefon komórkowy. Od razu zdenerwowany, bo około 70 procent lotów było odwołanych. Ale to na razie do południa. Jeszce nie pokazywali wieczornych lotów. Opady śniegu dopiero się rozpoczęły i przybierają na sile.
Tak doczekałem się południa. Dalej brak informacji o moim locie. Zwijam manele i wracam do domu. Taksówka zamówiona na 17:30. Nie zostało mi nic innego tylko przygotować wszystko do normalnego wyjazdu i czekać.
Wreszcie pojawia się informacja. Nasz samolot jest na czas i ma wylecieć. Szcześliwy siadam do taksówki i jedziemy na lotnisko. Nie było dużo samochodów na drodze. Dojechaliśmy w ciągu 45 minut. Dokładnie w tym samym czasie dobił Marian. Przeszliśmy bez problemu prze wszystkie odprawy. Mamy dużo szczęścia przy tej fatalnej pogodzie. Sprawdzamy jeszce raz nasz lot. Wszystko jest na czas. Idziemy na piwo. Kiedy zostało nam 45 minut do odlotu, dobijamy do naszej Gate.
I tu zaczyna się nasza historia. Ogłaszają, że nasz samolot przyleciał z Chin ale na inny terminal.
Będą go musieli przeciągać do nas. O godzinie 20 pojawia sie napis, że wylot jest opóźniony o pół godziny, czylina 21:30. O 21-ej pojawia się opóźnienie na 22-gą. O 21:30-ci na 22:30. I tak dokładnie co pół godziny. O 23:00 zobaczyliśmy nasz samolot. Ciągnął go mały samochodzik, który nie dawał rady na lodzie. Obserwowaliśmy to przez 45 minut. Pod koniec, jakiś geniusz wymyślił, że może spróbować większy samochodzik. I faktycznie bez problemu dociągnął go do naszego rękawa. O 24:30 zaczeliśmy kołować. Już na starcie, ogłoszono, że piloci przekroczyli limit czasu o 10 minut (według ich związków zawodowych, mogą pracować maksymalnie 20 godzin). Tutaj ich czekanie na samolot plus lot do Dlehi zajął by 20 godzin i 10 minut. Wróciliśmy więc do rękawa i kazali nam wysiąść. Podano informację, żeby udać się do innego stanowiska i tam wyjaśnią nam co będzie z naszym lotem.
Za komputerami siedzą dwie zblazowane panie. Obsułga pojedyńczej osoby zajmuje około 15 do 20 minut. My jasteśmy w okolicy numeru 200. Później dochodzą jeszcze dwie osoby, które wyparowują po pół godzinie. Kiedy dochodzimy w kolejce do numeru, może 30-tego (po trzech godzinach stania w kolejce), pan i pani ogłaszają, że są zmęczeni, bo pracowali 8 godzin i udają się na odpoczynek. Ktoś inny pojawi się za 1.5 godziny. Ludzie wpadają w szał. Krzyki i prośby. Facet grozi nam i dzwoni po policję. Pojawiają się w ciągu kilku minut. Przyjemniejsi od tego bubka. Protesty nie pomagają. Kładziemy się na podłodze i każdy próbuje trochę się przespać.
W obiecanym czasie pojawia się pierwsza kobieta a po kilkunastu minutach trzy inne. My dobijamy do nich o godzinie 6:30. Po krótkiej rozmowie znajdują nam nowy lot. Niestety tym razem z przesiadką w Brukseli. No i oczywiście tracimy jeden dzień wakacji. Nie jesteśmy już w stanie protestować. Marian usypia na stojąco.
Zostaje nam odebranie bagażu. Szukanie taksówki i powrót do domu.
Trochę odpocznę i będziemy próbować jeszcze raz. Trzeba oczywiście zawiadomić tych w Delhi i pozmieniać program.