25 Wrzesień
Pobudka i śniadanie. Ponownie dużo do wyboru, przynajmniej kilkanaście potraw na gorąco. Sadzone jajka zrobione wcześniej i już chłodne a za nimi ryż ze szczawiem, szczaw z ryżem, ryż bez szczawiu, tylko ryż, tylko szczaw. Nie mają dobrego jedzenia, nie mówiąc o jakimś deserze, ciasteczku. Jest coś ale niejadalne, prawdopodobnie też z ryżu.
Na lotnisku, po oddaniu walizek, poszliśmy wymienić trochę dolarów bo zaczyna brakować chińskiej waluty. Niestety, nie ma tutaj kantorów tak jak w innych krajach. Znajdujemy Bank Chiński. Spotykamy się z realiami Chin. Pracownik banku powiadamia nas, że transakcja będzie trwała minimum 20 minut. Zdziwieni ale nie mamy dużego wyboru, szczęśliwie mając trochę czasu do odlotu.
Dostajemy cztery strony formularzy. Setki pytań od numeru paszportu do informacji na temat naszej podróży. Wszędzie podpisy.
Po wypełnieniu wszystkiego oddaję papiery kobiecie za szybą. Obok niej stoi druga, która wszystko sprawdza. Nieraz dochodzi mężczyzna i sprawdza sprawdzającą. Robią kopie mojego paszportu, za chwile jeszcze raz i później jeszcze raz. Przeliczają moje dolary, zapisują, przeliczają, zapisują. To jest dobre na kabaretowy skecz. Na zakończenie kilkakrotne przeliczenie Chińskich Yuanów i udajemy się prosto na samolot.
Lot jest krótki, tylko godzina. Jak zwykle co do minuty. Odlot, przylot. Jesteśmy w Zhangijajie. Przy wyjściu spotykamy Bree, naszą nową przewodniczkę. Ubrana jest w tradycyjny Chiński strój. Niestety nie mówi zbyt dobrze po angielsku. I później okaże się że nie jest najlepszą przewodniczką.
Po drodze do hotelu, zatrzymujemy się w parku. Jesteśmy wysoko w górach. To nie są jeszcze te, które tu przyjechaliśmy zobaczyć. Powodem przystanku jest jezioro, między szczytami. Do parku wchodzimy przez efektowne wejście.
Zaraz potem dochodzimy do przystani, gdzie wsiadamy na dużą łódź, lub mały statek, wyglądające jak domki na wodzie.
Jest nadal bardzo ciepło, ale bardzo pochmurno, więc zdjęcia nie wychodzą najlepiej. Płyniemy przez gładkie, spokojne jezioro. Wije się między górami.
W połowie drogi, na zboczu stoi drewniany domek z którego wychodzi nam na spotkanie przebrany w tradycyjny strój Chińczyk i znów śpiewa ich Chińską operetkę. Byłoby to dużo piękniejsze gdyby np. śpiewał Włoch ich melodyjne piosenki ale to nie Wenecja. Po relaksującym spływie, wracamy do wyjścia. Tutaj, jak w wielu innych miejscach, przechadzają się dziewczyny w kolorowych strojach, szukające chętnych do zrobienia zdjęcia, oczywiście za opłatą.
Nasz nowy hotel jest pierwszej klasy. Crowne Plaza, chyba najlepszy do tej chwili. Olbrzymi, bardzo czysty w pełni zautomatyzowany. Na przykład ściana między łazienką a sypialnią jest ze szkła. Zamglona na biało, więc nic nie widać, ale po naciśnięciu przełącznika robi się przeźroczysta. Zasłony automatyczne, nawet telewizja ma programy z filmami po angielsku.
Wychodzimy natychmiast w poszukiwaniu jedzenia. Na zewnątrz hotelu już nie jest tak czysto. Wsyztko pokryte kurzem i brudem. Obok znajdujemy małe centrum handlowe. Nie ma dużo restauracji i niestety, jak zwykle, nikt nie mówi po angielsku. Wybralibyśmy olbrzymią stołówkę, w której odbywaja się różne występy ale nie było nawet obrazków z jedzeniem, więc bez żadnych szans zamówienia czegoś normalnego. Wchodzimy obok i udaje się coś zjeść. Tłumaczymy sobie że to kurczak, nie dopuszczając myśli że jemy coś dziwnego.
Teraz przy wypełnionych brzuchach, spacerujemy po okolicach. Zauważamy duży, tradycyjny budynek i tłumy ludzi. Okazuje się że jest to jakiś teatr.
Na placu przed budynkiem, odbywaja się krótkie prezentacje tego co ma być w środku. Nie zabraknie naturalnie ich Chińskiej operetki.
Po tych spektaklach, nie mamy nic więcej do oglądania, wracamy do hotelu. Pierwszy raz idziemy spać wcześniej. Jutro czekają nas wspinaczki.