Wednesday, August 23, 2017

Na drugi koniec Arizony

Będąc w tak gorących miejscach, powinno wstawać się bardzo wcześnie i wykorzystywać poranny chłód. Tutaj temperatury w południe przekraczają 40 stopni a w nocy jest tylko 15-cie.
Jesteśmy jednak na wakacjach i trudno powstrzymać się przed delikatnym lenistwem. Wstajemy więc o godzinie ósmej. Jeszcze w hotelu jemy smaczne śniadanie. Zabieramy samochód i ruszamy w drogę. Zdecydowałem się w pierwszy dzień przejechać w najodleglejszy koniec Arizony, żeby z powrotem było przyjemniej (z przerwami). Mamy przed sobą 650 kilometrów. Robimy jednak przystanek. Najpierw przejeżdżamy obok Hoover Dam, czyli sławnej zapory Hoovera. Nie zatrzymujemy się, bo nie mamy czasu. Po godzinie dojeżdżamy do Black Canyon. Parkujemy przy samej rzece Colorado. Tam dostajemy zarezerwowane kajaki i wypływamy.
   Rzeka jest bardzo szeroka ale w tym miejscu dość spokojna. Nie ma więc problemu walki z jej nurtem. Ta część kanionu nie jest tak spektakularna jak główny Grand Canyon ale jest bardzo przyjemnie.


Niestety nie będziemy mogli się wykąpać bo temperatura wody jest dosłownie zimowa. Po godzinie płynięcia pod prąd znajdujemy w skałach małe jaskinie. Zatrzymujemy się tam na chwilę i relaksujemy.


Najpiękniejsza jest tu sama woda. Jej kolor. Kiedy jest płytko widać wyraźnie jej szmaragdowy kolor.



 Oczywiście od pierwszego dnia mamy ze sobą butelki z wodą. Przy tych temperaturach jest to niezbędne.
    Jak się później okaże, robienie zdjęć w większosci miejsc będzie wyzwaniem. Słońce jest bardzo ostre. Nie ma możliwości wybrania kierunku. Stajemy w danym miejscu i chcąc złapać coś ważnego w kadrze kamery, muszę robić zdjęcia pod słońce. Każdy kto bawi się w fotografa, wie że trudno jest zrobić fotkę dobrej jakości w takich sytuacjach.
    Powrót do przystani to następna godzina. Nie możemy pozwolić sobie na dodatkowe atrakcje bo czeka nas następne 6 godzin jazdy.
    Tak zakończyłby się nasz dzień. W samochodzie. Ktoś mógłby powiedzieć że to starta czasu. Ale nie jest to prawda, kiedy jedzie się przez Arizonę. Na początku tereny były trochę nudniejsze, ale im dalej tym piękniej. W aucie cały czas słychać och and ach. Większość skał i gór tej części stanu jest w barwach czerwieni. Tak samo ziemia jest tego koloru.


W północnej części Arizony nie ma dużo kaktusów. W południowej są parki narodowe nimi pokryte. Tutaj sporadycznie wystają na wypalonych terenach. Reszta to trawa, drobna roślinność. Nie dziwota, że konie tutaj są dużo mniejsze od naszych. Wyglądają jak duże kucyki. Jednak to nie fauna tworzy urok krajobrazów, lecz góry. Jadąc po płaskim terenie mamy przed soba drogi proste jak strzały, znikające gdzieś na horyzoncie.


W chwili dojazdu do gór zmieniają się one w fantasycznie powykręcane, szukające miejsca do przedostania się na drugą stronę. Musiała to być niesamowita praca, żeby wybudować te drogi w tak dawnych czasach.
    Przejeżdżamy też przez najsławniejszą o numerze 66. Była ona pierwsza która przekroczyła ten kontynent.

    Dobijamy do miejsca już o zmierzchu. Odłożenie walizek i przyjemna część wypełnienia żołądków w hotelowej restauracji.