Friday, July 15, 2016

Miserable

  Wiele słów w języku angielskim nie ma dobrego tłumaczenia na polski i odwrotnie. Jednym z nich jest miserable. Po polsku to nieszczęśliwy, czyli człowiek któremu się nie powiodło w życiu, wydarzyło się coś przykrego. W angielskim to najlepiej byłoby je określić, łącząc kilka naszych słów, jak nieszczęśliwy, marudny, upierdliwy.
     Nasze życie zmienia się razem z rozwojem techniki i większość z nas staje się właśnie miserable. Niektórzy będą się upierać, że to nie oni, ale jak się dobrze zastanowi, to zgodzi się z tym, że stajemy się coraz więcej zmęczeni, zagonieni w obowiązkach, walczący z problemami. Coraz częściej niezadowoleni z życia a z tym łączy się właśnie miserable.
Budzę się rano i pierwsza myśl to.... kurwa trzeba wstać! Nawet nie mam siły otworzyć sklejonych powiek. Z wielkim wysiłkiem udaje mi się ubrać i wyjść z domu. Tutaj przelatuje mi szybko happy myśl. Dobrze, że nie jestem babą. Od wstania do wyjścia potrzeba mi 15 minut. One potrzebują przynajmniej dodatkową godzinę, żeby pokryć ciało farbami, szminkami, kremami i wybrać odpowiednie na ten dzień stroje. W przeciwieństwie do nas, którzy wciągamy na siebie to co znajdziemy pod ręką.
     Wsiadam w samochód i szybko dobijam do autostrady. Tam na pewno zdarzy się coś co wyprowadzi mnie z równowagi. Muszę jechać po prawym pasie, bo na lewym, najszybszym, jedzie jakaś franca, która nie potrafi zmieniać pasów. Dostaje się ona jakoś na ten lewy i zaraz zwalnia, czując się bezpiecznie. Nikt przed nim nie pojedzie wolniej. Nie musi więc do końca podroży ich zmieniać.
Ktoś przede mną włącza kierunkowskaz i pokazuje, że chce zjechać na mój pas. Oczywiście przyspieszam i nie daję mu wjechać. Ale świnia ze mnie! Nie prawda. Tylko doświadczony kierowca. Prawie każde takie doświadczenie, kończy się tym samym. Pozwalam mu wjechać a ten zaraz po tym zwalnia i ja muszę się męczyć, żeby go wyprzedzić.  Dziesiątki razy jadąc lokalną drogą o jednym pasie, zwolniłem, żeby wpuścić kogoś wjeżdżającego z pobocza. W samochodzie siedzi śliczna blondynka i rozmawia z koleżanką przez telefon. Do tego momentu jechałem spokojnie 50 na godzinę a ona wlecze się 20. I chociaż ma możliwość usunięcia się lekko w bok, żebym ją wyprzedził, tego nie zrobi. Mam kawałek drewna w samochodzie. Wkładam w gębę i zagryzam, bo inaczej przegryzł bym język.
    Korki, korki. One też dodają pieprzu do naszego miserable charakteru. Nie mam problemu z siedzeniem w samochodzie na zatłoczonych drogach. Nie wyciągam kołka  z zębów, bo co chwila po poboczach drogi wyprzedzają nas inne samochody. Są to kierowcy, którzy uważają, że ja i mi podobni, siedzimy tu bo nie mamy nic innego do roboty. Tylko im się spieszy i nielegalnie objeżdżają korki, wciskając się nam, gdzieś tam z przodu. Przez co my siedzimy w nich dwa razy dłużej.
Próbuję się uspokoić i włączam radio. Trzeba uważać którą stację się włącza. Większość (jak telewizja i prasa), jest opanowana przez demokratów (jak u Was PIS). Będę musiał słuchać o tym, że jestem obrzydliwym, zgniłym kapitalistą. Nie chcę dzielić się z biednymi, moimi zarobkami. Według nich, jeżeli bym był normalnym człowiekiem, sam powinienem wysłać petycję o podwyższenie moich podatków. Teraz dodając wszystkie, płacę 60% tego co zarabiam a powinienem oddać 70%. Po to zapierałam całe życie. Dziesięć lat nie brałem wakacji, żeby inni mogli żyć na zapomogach przez kilka pokoleń.
     Jestem nie tolerancyjny, bo dalej chce być dumny z mojej nowej ojczyzny i mieć prawo mówić God Bless America. Dalej życzyć wszystkim Merry Christmas a nie Happy Holidays.
    Jaka ze mnie świnia, bo uważam, że powinno się płacić każdemu za jego wysiłek, lub zdolności a nie wszystkim równo.
    Jestem rasistą, bo nie zgadzam się z akcjami afirmatywnymi. Jak jesteś mądrzejszy to masz prawo dostać się do szkoły przed tym, który jest gorszy od Ciebie a nie być odrzuconym bo ten gorszy jest czarny i jemu należy się to miejsce.
Przełączam wiadomości na muzykę. Przynajmniej spokojnie mogę przyglądać się kierowcą obok. Jakaś kobieta tekstuje do koleżanki jak narwana. Co chwila zatrzymuje się i chichocze podniecona. Z drugiej strony kiwający się Żyd. Nad kierownicą trzyma swoją książeczkę do modlitwy.
Zatrzymuję się w połowie drogi na stacji benzynowej. W sklepiku obsługują sami Hindusi. Jeden w moim wieku, pół łysy, wymalował włosy na buraczkowy kolor. Widać że sam sobie tą farbę pociągnął pędzelkiem, bo wszędzie są prześwity siwych włosów. Codziennie kupuję tu kawę, gazetę i bułkę z masłem. Codziennie któryś z nich liczy mi inna cenę. 4 dolary 15 centów, 3 dolary 95 centów, 4 dolary 7 centów etc. Kłótnie nie pomogą, bo wszyscy razem znają 10 słów po angielsku. Ile razy zadam im pytanie związane z ta zagadką zmieniających się cen, wytrzeszczają sowie oczy, rozszerzają gębę w sztucznym uśmiechu i wydają dziwny dziwek, jak  heee?
Jadę dalej ale znów przeklinam. Dosyć, że jestem głodny cały dzień, bo jako prawdziwy miserable obywatel jestem na diecie (i dalej cały czas tłusty), to okazuje się, że Hindus wysłał masło do Indii a moja bułka jest sucha!
Trochę oddechu zanim zacznę pracę. Próbuję czytać gazetę, ale się nie daje. Powtórka z rozrywki, z radiowych programów. Ta sama propaganda. Zanoszę ją do toalety. Może ktoś wykorzysta do wytarcia tyłka. W pracy jak zwykle. Nie polepsza to mojej sytuacji. Rankiem dostaję telefon od brata właściciela firmy. Zwraca mi uwagę, że jesteśmy opóźnieni i muszę postarać się o przyspieszenie robót. Zamykam się w samochodzie i planuję. Musze przyjąć więcej ludzi. W późniejszych godzinach dzwoni właściciel firmy, który mówi mi, że muszę zwolnić trochę ludzi bo tygodniowe wypłaty są astronomiczne. Wyciągam kołek z zębów i krzyczę.
Dociągam jakoś do lunchu. Żadna różnica. I tak nic nie jem. Może gdybym jadł, poczuł bym się lepiej? Twardy, dobry charakter nie pozwala i głosik powtarza, że jestem tłusty i muszę pozostać na diecie.
Zaparkowałem przy Centrum Handlowym. Wyszedłem kupić żonie płyn do prania. Wchodzę do BJ’s, sklepu ze wszystkim. Każdy artykuł jest tutaj dużo większy  niż w normalnych sklepach. Nie kupisz tu jednego mydła. Musisz wziąć ich dziesięć. Ale za to ceny mniejsze.
Stojąc przy kasie, znów się podniecam. Wszędzie wokół mnie, kupujący płacą kartami z funduszy zapomogowych. Czyli nikt z nich nie pracuje. Wiadomo, jestem na w dzielnicy Bronx. Ja i do mnie podobni, płacą za ich zakupy. Ich wózki tak są wyładowane, że co chwila im coś wypada. Mnie nie stać na takie zakupy.
    Każdy z nich wazy po 100 lub więcej kilogramów. Ledwie się poruszają. Połowa rozmawia w obcych językach. Imigranci.
    Gdzie jest mój kołek?! Cholera, zostawiłem w samochodzie.
Zamknęliśmy dzisiaj odnogę zjazdu z autostrady. Powoduje to korek w tej drugiej części. Wszystko robię za zgodą i poleceniami władz miasta. Widzę jednak, że samochody siedzą tam dość długo. Poszedłem na skrzyżowanie i zaczynam przepuszczać ich na czerwonym świetle. Nie musze tego robić, ale fuck it! Raz będę miły. Co chwila, w przejeżdżających samochodach, otwiera się okno i kierowcy mnie przeklinają. Prawdopodobnie wiedzą, że ja jestem miserable i przychodząc dzisiaj do pracy, postanowiłem dla jaj utrudnić im życie. Bo inaczej czemu zamknąłem tą drogę? Nie wytrzymałem jednak, kiedy gruba, czarna baba, zaczęła na mnie pluć przez otwarte okno. Zostawiłem kierowanie ruchem. Niech  sobie tam siedzą.
Końcówka dnia jest trudna do wytrzymania. Temperatury podniosły się już do 40 stopni Celsjusza. Duża wilgotność. Na betonowej drodze, czuje się jak na patelni. Myśl, że lepiej jest zimą, przelatuje bardzo szybko. Wolę jednak pocić się niż marznąć. Teraz jednak trochę za dużo. Mogę przystanąć, przyjąć odpowiednia pozycje i służyć za fontannę.
    Wracam do biura ale tu jeszcze gorzej. Zepsuła się klimatyzacja i nie ma czym oddychać. Na szczęście koniec dnia. Też mam dobre chwile w moim życiu.
 Wracam do domu. Musze wpaść na zakupy. Zaraz obok domu. Biorę tylko kilka podstawowych produktów. To się jednak nie udaje bez jakiś wydarzeń. W alejce stoi jakaś kobieta. Rozmawia z przyjaciółką przez telefon. Jej wózek dokładnie na środku. Nie da się obejść. Podjeżdżam a ta jakby mnie nie widziała. Macha łapami, jakby próbowała blokować mi przejście. Mija kilka sekund i nic. Patrzę jej prosto w oczy ale chyba mnie nie widzi. Ryzykuję i mówię: mogę panią przeprosić? Kurwa. Moja wina. Ona nie wiedziała, żechcę przejść. Prawdopodobnie uważała, że przyszedłem tu sobie postać. Bez przerywania rozmowy, naburmuszona, przesuwa wózek.
     Dostałem się do kasy. Tutaj zawsze bawię się w loterię. Kilka kolejek, wszystkie tej samej długości. Oceniam kto może być problemem i wybieram jedną z nich. To wybieranie nie ma nie ma nic wspólnego z inteligencją, albo jestem skończony głąb, bo zawsze stanę w tej co się nie rusza. Z młodościami w żołądku. przyglądam się jak te inne zmniejszają się w szybkim tempie. A ja sobie stoję!
      Jakaś kobieta uważa że zapłaciła 5 centów za dużo. Nie chce odejść. Sprawdza z kasjerką rachunek. Kładę swoje 10 centów przy kasie i mówię, że pokryję jej stratę, tylko żeby poszła. Udało się. Nawet nie wzięła tej monety. Obraziła się.
     Wreszcie w domu. Cichutko, przytulnie. Jestem sam. Nikt mnie nie wyprowadzi z równowagi. A gówno prawda! W domu żona zostawiła otwarte na oścież okno. Trzeba przecież wpuścić świeże powietrze. Na dworze 35 stopni. W domu nie lepiej. Klimatyzacja płacze z wysiłku. Chłodziła nie tylko dom ale cały nasz ogród. Aż przemarzły kwiaty w ogrodzie!
    Zjadam kupiony posiłek, jeżeli to można nazwać posiłkiem. Sama zielenina jak dla królika. Na szczęście wrzucony jest w to kawałeczek kurczaka. Dalej trzymam się diety. Przysypiam na chwilę przy włączonej telewizji. Już wyćwiczony, zrywam się po pół godzinie. Wychodzę na ogród podlać kwiaty. Co chwila włażę na uszkodzone jacuzzi, którego dalej mi się nie udało naprawić. W jednym z kwietników znajduję przeżarty przez rosomaki kabel do oświetlenia ogrodu. A wywiozłem ich już powyżej 30. Chyba o tym wiedza i gruchają się u mnie 24 godziny na dobę, rozmnażając się jak króliki.
Trochę pracy przy komputerze. Wieczorem wraca żona. Otwierają się drzwi i słychać „Hallo honey!”. Hallo odpowiadam i na tym kończy się nasz kontakt słowny na dzisiejszy dzień. Mija 15 minut i żona wpada do mojego pokoju ze szklanką wody i garścią witamin. Nienawidzę tego, ale pokornie połykam jedną po drugiej. Nieraz warknę pod nosem, ale żeby tego nie słyszała.
Kładę się spać. Przed tym wchodzę na wagę. Niebiosa zlitujcie się. Przytyłem 2 funty! Jak tu się dziwić mojemu miserable życiu.
Włażę do łóżka. Najlepsza pora dla takich jak ja. Ale nawet tu natura mi dokucza. Prostata przypomina o sobie i co kilka godzin drepczę się do kibla.

    Wreszcie usypiam, aż tu wyje budzik. O kurwa, trzeba wstawać!