Thursday, January 21, 2016

Dentysta



   Wczoraj obejrzałem komedię polską (nie pierwszy raz) „Nic śmiesznego”.  Jest tam jedna scena (u dentysty), która przypomniała mi wydarzenie, które zostało mi dokładnie w pamięci. Ponieważ po ostatnich wpisach, moja siostra wyrzuciła mi że sobie nieźle ponarzekałem, dzisiaj bez narzekania a jeżeli to trochę innego stylu.
      Wszyscy w moim wieku, pamiętają czasy wymyślnej techniki dentystycznej czasów komunizmu. Każdy z nas przeżył wielokrotnie horror takich spotkań.
     Wiosna, rok 1979. Każdy z nas próbował wtedy wyjechać na zachód do pracy. Nawet wyjazd na kilka miesięcy, podczas wakacji letnich, pozwalał nam zarobić duże pieniądze. Udało mi się dostać paszport i wizę do Niemiec Zachodnich. Nie wiedziało się czy uda się załatwić jakąś pracę, ale ryzyko się opłacało.  Niestety miałem pecha. Dwa tygodnie przed wyjazdem zaczął mnie okropnie dokuczać ból zęba. Sama myśl udania się do dentysty przerażała. Nie mogłem sobie jednak pozwolić na zignorowanie tego i wyjazdu w takim stanie. Umówiłem się więc na wizytę.
      Samo wyczekiwanie w poczekalni było już przygodą. Wszyscy mieli takie przerażone oczy. Pamiętacie jak nieraz ludzie w ostatniej chwili rezygnowali z wejścia do gabinetu i stwierdzali, że przyjdą w innym terminie? Tam zawsze powinna grać muzyka z filmów „Szczeki”, „Omen”.
Im bliżej, tym straszniej. Do kulminacji dochodziło, kiedy sadzali Cię w fotelu. Wtedy nie było odwrotu.
    Tym razem trafiła mi się kobieta. Wrzuciła mnie w krzesło. Po pytaniu z jakim zębem mam problem, przerażony odpowiedziałem, ze dolna szóstka. Wyciągnęła jeden z przyrządów tortur, długi, cieniutki szpikulec i zaczęła wbijać mi go w ząb.
Pamiętam jak dziś te chwile. Spocone ręce łapiące się kurczowo oparć fotela. Ciało nasze kurczyło się, wciskając się w fotel. Piekielny ból. I wtedy włączyła się ta cholerna wiertarka. Ci co znają tylko najnowsze dentystyczne przyrządy, których prawie nie słychać przy pracy, nie mają pojęcia jak brzmiały te stare. Te wiertła mogłyby przewiercić się przez czołg.
Zastrzyk który mi dała przed tym, musiał być z wody i cukru, bo rzucało mnie fotelu. Na szczęście nie trwało to długo. Popatrzyła w otwartą gębę i stwierdziła, że nic nie da się naprawić. Trzeba wyrwać.  Nie było to takie nienormalne, po w tych czasach, ludzie wyrywali zęby codzienna. Wszyscy tak się bali, że doprowadzali zęby do ruiny i  jedynym wyjściem było ich usunięcie.
       Teraz dorwała się z zadowoleniem (myślę, ze każdy dentysta z tamtych czasów musiał być sadystą) do obcęgów. Złapała w nie mój bolący ząb i zaczęła z nim wojnę. Szarpała w lewo i w prawo, ale ząb się nie chciał poddać. Nie wiem jak długo to trwało, bo głowa mi pękała z bólu. Na koniec wlazła mi częściowo na kolana i zawisła na tych kleszczach. Wreszcie coś pękło i zadowolona wyciągnęła mój ząb. Zakrwawiony, ośliniony (nie było wtedy żadnych rurek, które wysysaly płyny z jamy ustnej), z trudem łapiąc oddech, połykałem to co wpadało mi do gardła.
Najważniejsze, że wszystko skończone. Przynajmniej tak myślałem.
Wróciłem do domu. Twarz wyglądała jak olbrzymia gruszka, obżarta z jednej strony. Cały dzień w bólu, ale tego się spodziewałem. Na drugi dzień zjadłem śniadanie z tabletek z krzyżykiem i przeleżałem dzień w łóżku. Ból nie mijał. Trzeci dzień i to samo. Byłem głodny ale jeść nie mogłem. Nie potrafiłem poruszać szczęką. Wieśka, podawała mi drobniutkie kawałeczki chleba, których nie musiałem gryźć, tylko połykałem. Zostało kilka dni do wyjazdu ale nic się nie poprawiało. Musiałem wrócić do mojej oprawczyni. Nawet nie zdziwiona, kazała mi otworzyć usta. Muszę otworzyć ranę, powiedziała i nożem nacięła mi miejsce po zębie. Po pewnym czasie wyjęła stamtąd kawałek kości.
Wytłumaczyła, że został tam kawałek zęba i już jest wszystko w porządku.
Niestety, ból, chociaż już mniejszy dalej nie mijał.
    Trudno, wyjeżdżam do Niemiec w takim stanie. Szybko znalazłem mieszkanie. Kilka dni później nie wytrzymałem swoich cierpień. Wszystko mi było jedno. Myślałem tylko, że to musi się skończyć. Wziąłem nóź i w łazience przy lustrze, rozciąłem sobie jeszcze raz miejsce po zębie. Grzebałem tym nożem w ranie i wyczułem coś twardego, co się rusza. Po chwili udało mi się wyciągnąć dwa kawałki kości. Nawet nie mając żadnej wiedzy medycznej, wiedziałem, że to nie są szczątki zęba. Długie, płaskie. Przy tych całych wygibasach, tańcach, które urządzała wyrywając mi ząb, pokruszyła mi szczękę i to jej części wyciągnąłem.  Prawdopodobnie,  przy drugiej wizycie wiedziała o tym, ale nie przyznała się do tego, tylko stwierdziła, że to był kawałek zęba. Już od następnego dnia czułem się lepiej i wszystko się szybko zagoiło.
     Nigdy więcej nie poszedłem do polskiego dentysty. Kiedy dobiłem do Stanów Zjednoczonych, musiałem to nadrobić i przez rok byłem jego najlepszym klientem.