Thursday, October 2, 2014

Powrót do wspomnień


     Każdego dnia, zjawiam się w pracy o 6 rano, czyli godzinę przed rozpoczęciem budowy. W większości na wypadek jakiegoś telefonu z problemem, który trzeba natychmiast rozwiązać, żeby roboty mogły zacząć się bez problemu. Jest to też chwila, w której mam czas na przeczytanie wiadomości w naszej prasie. I chyba źle robię, bo zawsze coś  wyprowadzi mnie z równowagi. Pierwsza uwaga na temat naszych codziennych gazet. Zamieniają się powoli w te brukowce, które piszą tylko o wydarzeniach w prywatnym świecie artystów, polityków, etc. Ludzi tu więcej interesuje jaki papier toaletowy używa John Travolta niż problemy z Iranem, czy wojna na Ukrainie. Trzydzieści procent to wiadomości sportowe i tylko o amerykańskich sportach (baseball, football, hokej, koszykówka..). Jak odbywały się mistrzostwa świata w siatkówce, gdzie grali także amerykanie, nie było o tym jednej wzmianki. Następne 30% to reklamy  a 20-25 procent to wiadomości o życiu sławnych i morderstwach (czyli pokarm dla tłumów). Zostaje marne 5 procent lub mniej na ważne wiadomości o problemach w naszym kraju i świecie. Może to i lepiej bo po co się tym wszystkim martwić.
       Więcej można znaleźć samemu na intrenecie, jeśli się komuś chce.
I tak dostają się do nas wiadomości o wirusie e-bola. Czy jest możliwość sprowadzenia do rzeczywistości tych strasznych filmów o zarazach zabijających miliony ludzi? Ostatnio wygląda, że nie potrafimy (może nawet nie próbujemy) z tym walczyć. Kilka dni temu z Liberii powrócił  do Stanów turysta, który już na lotnisku zgłosił się do punktu medycznego, mając symptomy podobne do tych, które wywołuje ten wirus. Dali mu antybiotyki i wysłali do domu.!?!?  Nikt nie został powiadomiony, ostrzeżony i dopiero po zgłoszeniu się mężczyzny w szpitalu, podjęto działania jakie powinny zdarzyć się na lotnisku i dostał się natychmiast do izolatki. Wtedy zaczęto sprawdzać z kim się kontaktował i traktować to jako prawdopodobny przypadek zarażenia wirusem. Jeżeli tak będziemy do tego podchodzić, kiedyś będzie za późno.
     Po 11 września, myślimy że nasze rządu przygotowane są na każdą ewentualność ataków terrorystycznych. A tutaj jakiś nikt, dostaje się do Białego Domu, przechodzi obok sypialni prezydenta, walczy i wygrywa z kobietą w ochronie Obamy. Nie do uwierzenia! A my dalej sobie wmawiamy, że Iran nic nie może zrobić z bronią nuklearną, Rosja nie będzie taka głupia żeby zająć Ukrainę, Chiny nie popełnią samobójstwa i nie zniszczą dolara amerykańskiego (którego maja więcej w swoich bankach niż amerykanie), kraje bliskiego wschodu nie zaatakują Izraela, terroryści już są opanowani i nic nikomu nie zrobią.
    Tak przynajmniej wygląda to w naszych wiadomościach. Ale wiemy wszystko o ślubie Georga Clooney, o urodzinach  (dla mnie rasisty) Ala Sharptona, z kim sypia Justin Bieber.
    Smutna rzeczywistość.
    Za tydzień mam spotkanie z dziećmi i młodzieżą polskiej szkoły w Gardfield, New Jersey na temat wydarzeń ze Strefy Zero. Muszę się na to trochę przygotować, szczególnie że dzieci zadają nieraz trudniejsze pytania niż dorośli.  Z tego też powodu przechodzę przez wszystkie zdjęcia z tych wydarzeń i trochę wracam myślami do tych czasów i jak się tam znalazłem. Ponieważ ostatnio nic ciekawego się nie dzieje, powrócę do mojej przeszłości i wspomnień.
    Wielu ludzi uważa że w życiu naszym dużo zależy od szczęścia. Ja się z tym zgadzam, ale to tylko od nas zależy czy te chwile potrafimy wykorzystać.  Kilkanaście lat temu, szliśmy razem z moim brygadzista a za nami operator maszyn, po ulicy Manhattanu.  My nic nie zauważyliśmy, ale ten za nami schylił się i podniósł brudną, zadeptaną kopertę. Okazało się że przeszliśmy po naszym szczęściu, bo znalazł on tam 5,000 dolarów w banknotach, bez adresu, bez żadnej dodatkowej informacji.

   Tak było ze mną 11 września. W tym przypadku nie mogę to nazywać szczęściem,  może przypadkiem, ale tylko dlatego, że pracowałem w określonym miejscu, znalazłem się w centrum Strefy Zero. Mogłem jak wielu innych przejść obok tych wydarzeń i być tylko ich świadkiem, ale tak się nie stało. Przez moja pracę i trochę sprytu, zostałem tym który prowadził całość odgruzowywania okolic WTC.
     A zaczęło się to dużo dawniej, bo w momencie decyzji o wyjeździe z polski. Powrócę tu do moich wspomnień.

Każdy ma w swoim życiu okresy kiedy oddaje się marzeniom. Pytanie jest tylko, czy potrafimy je zrealizować, czy tylko spędzimy nasze życie marząc  rzeczach nieosiągalnych.
 Moje marzenia o Ameryce zaczęły się niewinnie, od zbierania widokówek. Lata 60-te to całkiem inny świat niż obecne czasy, szczególnie dla dzieci. Nie było komputerów, telewizji, czy gier elektronicznych. Sami więc wymyślaliśmy sobie zajęcia. Jednym z podstawowych hobby było kolekcjonerstwo. Czego się wtedy nie zbierało: znaczki pocztowe, nalepki z pudełek od zapałek, widokówki, etc. Właśnie widokówki rozpoczęły moje marzenia o Ameryce.
Jeszcze dzisiaj dokładnie pamiętam niektóre z nich. Widoki ze stanów Wisconsin i Maine, z drzewami klonowymi w cudownych jesiennych kolorach. Przeglądając swój album, za każdym razem widziałem siebie spacerującego w tych lasach i zachwycającego się ich urokiem. W późniejszych latach moje zafascynowanie pięknem Ameryki połączyło się z już z nie tak pięknym, ale nie mniej silnym zainteresowaniem świata materialnego. Były to czasy kiedy można było zobaczyć kogoś żującego amerykańską „buble gum”, znaleźć kolorowe puszki po piwie wyrzucone przez turystów z przejeżdżającego przez nasze miasteczko autokaru, czy poczuć zapach amerykańskiego papierosa w kawiarni.
Niestety zarówno kolorowe lasy w Maine jak i drobne luksusy codziennego życia były wówczas tylko nieosiągalnym marzeniem. Dopiero czas studiów zmienił tą sytuację. Z ostatniego roku pamiętam najbardziej zmęczenie po latach działalności politycznej w „podziemiu” studenckim, świadomość że nie ma widoków na przyszłość i rozpacz po utracie dziecka, które urodziło się martwe w piątym miesiącu ciąży. Postanowiliśmy więc z Wiesią, że wyjeżdżamy.
Jakie małe mieliśmy wtedy pojęcie o trudnościach które mieliśmy spotkać na naszej nowej drodze życia! Wtedy wszystko wyglądało tak prosto. Myśleliśmy, że nic  złego nie może nam się przydarzyć. Byliśmy pewni, że jakoś tam przeżyjemy, znajdziemy jakąś pracę, nawet jeżeli przyjdzie nam się przespać kilka nocy pod mostem to damy sobie radę. Słyszeliśmy o obozach dla uciekinierów, wiedzieliśmy więc, że innym się udało. Oddaliśmy więc rodzinie wszystko co posiadaliśmy, a nie było tego wiele i spakowaliśmy dwie walizki. Jedna z nich była z ubraniami, a druga pełna książek, bo szkoda nam było zostawiać to co kochaliśmy najwięcej.
Oprócz kilku najbliższych przyjaciół i rodziny, nikt nie wiedział o naszych planach. Dlatego tylko kilka osób stało na platformie dworca kolejowego kiedy pociąg Koszalin-Warszawa zabierał nas w nieznaną przyszłość. Żegnając się ze swoimi najbliższymi, nie mieliśmy pojęcia kiedy będziemy się mogli ponownie zobaczyć. Wtedy to po raz pierwszy poczułem strach. Moje marzenia zeszły na dalszy plan i byłem nawet gotowy z nich zrezygnować. Tylko obecność Wiesi mnie uspakajała. Nie byłem sam. Miałem kogoś na kogo mogłem zawsze liczyć, co później okazało się najważniejsze w naszym zdobywaniu Ameryki.
Początki naszej wyprawy nie były takie złe. Już na dworcu w Wiedniu dowiedzieliśmy się gdzie jest obóz dla uchodźców i łatwo się tam dostaliśmy. Okazało się że, mając status rodziny, kwalifikowaliśmy się do zamieszkania w pensjonacie w górach i gdzie już po kilku dniach byliśmy wysłani. Było to prawdziwe szczęście, bo warunki w obozie  nie bardzo się zgadzały z moimi wyobrażeniami o zachodzie. Pomieszczenia mieszkalne były  wieloosobowe. Toalety nie były często sprzątane, więc część ludzkich odchodów znajdowała się na podłodze. Pijaństwo, kradzieże i bójki były na porządku dziennym. Z ulgą więc opuszczaliśmy ten teren, wierząc że szczęście nadal jest po naszej stronie. Zostaliśmy przewiezieni do małego miasteczka Geisthal w Alpach. Miało ono być nam domem przez najbliższy, nieokreślony czas. Znaleźliśmy się w grupie około 30 Polaków i kilku Czechów. Tam też zaczęła się nasza pierwsza prawdziwa szkoła życia.
Austriacy byli bardzo mili. Dlaczego nie!? Otrzymywali duże pieniądze od rządu na nasze utrzymanie. Uprzejmość ta kończyła się jednak natychmiast gdy próbowaliśmy od nich dostać przydzielone nam w tym programie artykuły pierwszej potrzeby. Któregoś dnia zwróciłem się do naszego gospodarza w łamanym niemieckim o 
jedno dodatkowe mydło.

Okazało się, że było to bardzo nieodpowiednie pytanie. Nie przyszło mi na myśl, że jestem gruboskórny i obrażam ich gościnność. W odpowiedzi usłyszałem tylko, że więcej mydła nie będzie, bo dostaliśmy jedno w zeszłym tygodniu.
„Wy Polacy musicie się nauczyć oszczędzać.” Odpowiedział Austriak gburowato.
Obiady były serwowane w dużej sali restauracyjnej. Początkowo były nawet różne dania. Jednak po tygodniu, Austriacy doszli do wniosku, że rosół jest w gruncie rzeczy najzdrowszy. Dbając więc o naszą dietę, zdecydowali się serwować tylko tą zupę. Proszenie o dolewkę uznawane było za brak kultury, z czego w wkrótce zaczęliśmy słynąć. 
Wspólne posiłki dowiodły również, że nasza narodowa cecha zawiści i kłótni o miedzę, przenosi się nawet na inne tereny.

Początkowo w sali jadalnej był tylko jeden olbrzymi stół. Przez trzy tygodnie wszyscy byli radośni, przyjacielscy. Później zaczęły się dyskretne dyskusje o kwestiach finansowych i o tym kto był kim przed wyjazdem. Doprowadziło to niestety do podziału naszej grupy i stół rozpadł się na dwa. Na tym  to rozwarstwienie się nie skończyło i po trzech miesiącach naszego pobytu większość stołów w jadalni była jednorodzinna. W jedynej grupie która pozostała razem byłem ja z żoną, rodzina państwa Potęgów wyjeżdżająca do Australii i Czesi. Byli to bardzo mili i życzliwi ludzie, jednak nie wystarczyło im odwagi i po paru miesiącach wrócili do Czechosłowacji.
W krótkim czasie rozpoczęliśmy rozmowy z przedstawicielami Ambasady Amerykańskiej. Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że ważą się tam nasze losy. Niektórzy ludzie przesiedzieli w obozie kilka lat, bo nikt ich nie chciał przyjąć. Nasze szczęcie jednak nas nie opuściło. Biorąc pod uwagę naszą działalność w polskim podziemiu politycznym, przyznano nam wizę i mieliśmy wylecieć w ciągu kilku tygodni. Wracaliśmy więc z Wiednia bardzo szczęśliwi. Perspektywa pozostania dłużej w Austrii nie byłaby dla nas zbyt przyjemna. Napięta sytuacja i ciągłe kłótnie w grupie naszych rodaków oraz świadomość niepewnej przyszłości nie pozwalały nam cieszyć się pięknem terenów w jakich mieszkaliśmy.
Ten powrót z Wiednia przyniósł nam jednak pierwsze bolesne doświadczenie. Młody kierowca próbował zaimponować nam swoim talentem prowadzenia autobusu. Kręta droga którą jechaliśmy, ciągnęła się na stokach Alp i zaraz obok widoczne były olbrzymie przepaście. Każdy zakręt powodował panikę pasażerów. Niestety im więcej prosiliśmy o zwolnienie jazdy, tym szybciej kierowca brał następny zakręt. Skończyło się na tym, że moją żonę, która była w ciąży, zabrano później do szpitala. Dowiedzieliśmy się, że grozi jej poronienie. Wypuścili ją po kilku tygodniach, bo mieliśmy już ustalony wylot do Stanów, ale poradzono jej aby natychmiast po przyjeździe do Ameryki zgłosiła się do lekarza. Tak zakończył się pierwszy etap naszego podboju zachodu.