Każdego dnia, zjawiam
się w pracy o 6 rano, czyli godzinę przed rozpoczęciem budowy. W większości na
wypadek jakiegoś telefonu z problemem, który trzeba natychmiast rozwiązać, żeby
roboty mogły zacząć się bez problemu. Jest to też chwila, w której mam czas na
przeczytanie wiadomości w naszej prasie. I chyba źle robię, bo zawsze coś wyprowadzi mnie z równowagi. Pierwsza uwaga
na temat naszych codziennych gazet. Zamieniają się powoli w te brukowce, które piszą
tylko o wydarzeniach w prywatnym świecie artystów, polityków, etc. Ludzi tu
więcej interesuje jaki papier toaletowy używa John Travolta niż problemy z
Iranem, czy wojna na Ukrainie. Trzydzieści procent to wiadomości sportowe i
tylko o amerykańskich sportach (baseball, football, hokej, koszykówka..). Jak odbywały
się mistrzostwa świata w siatkówce, gdzie grali także amerykanie, nie było o
tym jednej wzmianki. Następne 30% to reklamy a 20-25 procent to wiadomości o życiu sławnych
i morderstwach (czyli pokarm dla tłumów). Zostaje marne 5 procent lub mniej na
ważne wiadomości o problemach w naszym kraju i świecie. Może to i lepiej bo po
co się tym wszystkim martwić.
Więcej można znaleźć samemu na intrenecie,
jeśli się komuś chce.
I tak dostają się
do nas wiadomości o wirusie e-bola. Czy jest możliwość sprowadzenia do
rzeczywistości tych strasznych filmów o zarazach zabijających miliony ludzi?
Ostatnio wygląda, że nie potrafimy (może nawet nie próbujemy) z tym walczyć.
Kilka dni temu z Liberii powrócił do Stanów
turysta, który już na lotnisku zgłosił się do punktu medycznego, mając symptomy
podobne do tych, które wywołuje ten wirus. Dali mu antybiotyki i wysłali do
domu.!?!? Nikt nie został powiadomiony,
ostrzeżony i dopiero po zgłoszeniu się mężczyzny w szpitalu, podjęto działania
jakie powinny zdarzyć się na lotnisku i dostał się natychmiast do izolatki.
Wtedy zaczęto sprawdzać z kim się kontaktował i traktować to jako
prawdopodobny przypadek zarażenia wirusem. Jeżeli tak będziemy do tego
podchodzić, kiedyś będzie za późno.
Po 11 września, myślimy że nasze rządu
przygotowane są na każdą ewentualność ataków terrorystycznych. A tutaj jakiś
nikt, dostaje się do Białego Domu, przechodzi obok sypialni prezydenta, walczy
i wygrywa z kobietą w ochronie Obamy. Nie do uwierzenia! A my dalej sobie
wmawiamy, że Iran nic nie może zrobić z bronią nuklearną, Rosja nie będzie taka
głupia żeby zająć Ukrainę, Chiny nie popełnią samobójstwa i nie zniszczą dolara
amerykańskiego (którego maja więcej w swoich bankach niż amerykanie), kraje
bliskiego wschodu nie zaatakują Izraela, terroryści już są opanowani i nic
nikomu nie zrobią.
Tak przynajmniej wygląda to w naszych
wiadomościach. Ale wiemy wszystko o ślubie Georga Clooney, o urodzinach (dla mnie rasisty) Ala Sharptona, z kim sypia
Justin Bieber.
Smutna rzeczywistość.
Za tydzień mam spotkanie z dziećmi i młodzieżą
polskiej szkoły w Gardfield, New Jersey na temat wydarzeń ze Strefy Zero. Muszę
się na to trochę przygotować, szczególnie że dzieci zadają nieraz trudniejsze
pytania niż dorośli. Z tego też powodu
przechodzę przez wszystkie zdjęcia z tych wydarzeń i trochę wracam myślami do
tych czasów i jak się tam znalazłem. Ponieważ ostatnio nic ciekawego się nie
dzieje, powrócę do mojej przeszłości i wspomnień.
Wielu ludzi uważa że w życiu naszym dużo
zależy od szczęścia. Ja się z tym zgadzam, ale to tylko od nas zależy czy te
chwile potrafimy wykorzystać. Kilkanaście
lat temu, szliśmy razem z moim brygadzista a za nami operator maszyn, po ulicy Manhattanu. My nic nie zauważyliśmy, ale ten za nami schylił
się i podniósł brudną, zadeptaną kopertę. Okazało się że przeszliśmy po naszym
szczęściu, bo znalazł on tam 5,000 dolarów w banknotach, bez adresu, bez żadnej
dodatkowej informacji.
Tak było ze mną 11 września. W tym przypadku
nie mogę to nazywać szczęściem, może
przypadkiem, ale tylko dlatego, że pracowałem w określonym miejscu, znalazłem
się w centrum Strefy Zero. Mogłem jak wielu innych przejść obok tych wydarzeń i
być tylko ich świadkiem, ale tak się nie stało. Przez moja pracę i trochę
sprytu, zostałem tym który prowadził całość odgruzowywania okolic WTC.
A zaczęło się to dużo dawniej, bo w
momencie decyzji o wyjeździe z polski. Powrócę tu do moich wspomnień.
Każdy
ma w swoim życiu okresy kiedy oddaje
się marzeniom. Pytanie jest tylko, czy potrafimy je zrealizować, czy tylko
spędzimy nasze życie marząc rzeczach
nieosiągalnych.
Moje marzenia o Ameryce zaczęły się niewinnie,
od zbierania widokówek. Lata 60-te to całkiem inny świat niż obecne czasy,
szczególnie dla dzieci. Nie było komputerów, telewizji, czy gier
elektronicznych. Sami więc wymyślaliśmy sobie zajęcia. Jednym z podstawowych
hobby było kolekcjonerstwo. Czego się wtedy nie zbierało: znaczki pocztowe,
nalepki z pudełek od zapałek, widokówki, etc. Właśnie widokówki rozpoczęły moje
marzenia o Ameryce.
Jeszcze dzisiaj dokładnie pamiętam
niektóre z nich. Widoki ze stanów Wisconsin i Maine, z drzewami klonowymi w
cudownych jesiennych kolorach. Przeglądając swój album, za każdym razem
widziałem siebie spacerującego w tych lasach i zachwycającego się ich urokiem.
W późniejszych latach moje zafascynowanie pięknem Ameryki połączyło się z już z
nie tak pięknym, ale nie mniej silnym zainteresowaniem świata materialnego.
Były to czasy kiedy można było zobaczyć kogoś żującego amerykańską „buble gum”,
znaleźć kolorowe puszki po piwie wyrzucone przez turystów z przejeżdżającego
przez nasze miasteczko autokaru, czy poczuć zapach amerykańskiego papierosa w
kawiarni.
Niestety zarówno kolorowe lasy w
Maine jak i drobne luksusy codziennego życia były wówczas tylko nieosiągalnym
marzeniem. Dopiero czas studiów zmienił tą sytuację. Z ostatniego roku pamiętam
najbardziej zmęczenie po latach działalności politycznej w „podziemiu”
studenckim, świadomość że nie ma widoków na przyszłość i rozpacz po utracie
dziecka, które urodziło się martwe w piątym miesiącu ciąży. Postanowiliśmy więc
z Wiesią, że wyjeżdżamy.
Jakie małe mieliśmy wtedy pojęcie o
trudnościach które mieliśmy spotkać na naszej nowej drodze życia! Wtedy
wszystko wyglądało tak prosto. Myśleliśmy, że nic złego nie może nam się przydarzyć. Byliśmy
pewni, że jakoś tam przeżyjemy, znajdziemy jakąś pracę, nawet jeżeli przyjdzie
nam się przespać kilka nocy pod mostem to damy sobie radę. Słyszeliśmy o
obozach dla uciekinierów, wiedzieliśmy więc, że innym się udało. Oddaliśmy więc
rodzinie wszystko co posiadaliśmy, a nie było tego wiele i spakowaliśmy dwie
walizki. Jedna z nich była z ubraniami, a druga pełna książek, bo szkoda nam było
zostawiać to co kochaliśmy najwięcej.
Oprócz kilku najbliższych przyjaciół
i rodziny, nikt nie wiedział o naszych planach. Dlatego tylko kilka osób stało
na platformie dworca kolejowego kiedy pociąg Koszalin-Warszawa zabierał nas w
nieznaną przyszłość. Żegnając się ze swoimi najbliższymi, nie mieliśmy pojęcia
kiedy będziemy się mogli ponownie zobaczyć. Wtedy to po raz pierwszy poczułem
strach. Moje marzenia zeszły na dalszy plan i byłem nawet gotowy z nich
zrezygnować. Tylko obecność Wiesi mnie uspakajała. Nie byłem sam. Miałem kogoś
na kogo mogłem zawsze liczyć, co później okazało się najważniejsze w naszym
zdobywaniu Ameryki.
Początki naszej wyprawy nie były
takie złe. Już na dworcu w Wiedniu dowiedzieliśmy się gdzie jest obóz dla
uchodźców i łatwo się tam dostaliśmy. Okazało się że, mając status rodziny,
kwalifikowaliśmy się do zamieszkania w pensjonacie w górach i gdzie już po
kilku dniach byliśmy wysłani. Było to prawdziwe szczęście, bo warunki w
obozie nie bardzo się zgadzały z moimi
wyobrażeniami o zachodzie. Pomieszczenia mieszkalne były wieloosobowe. Toalety nie były często
sprzątane, więc część ludzkich odchodów znajdowała się na podłodze. Pijaństwo,
kradzieże i bójki były na porządku dziennym. Z ulgą więc opuszczaliśmy ten
teren, wierząc że szczęście nadal jest po naszej stronie. Zostaliśmy
przewiezieni do małego miasteczka Geisthal w Alpach. Miało ono być nam domem
przez najbliższy, nieokreślony czas. Znaleźliśmy się w grupie około 30 Polaków
i kilku Czechów. Tam też zaczęła się nasza pierwsza prawdziwa szkoła życia.
Austriacy byli bardzo mili. Dlaczego
nie!? Otrzymywali duże pieniądze od rządu na nasze utrzymanie. Uprzejmość ta
kończyła się jednak natychmiast gdy próbowaliśmy od nich dostać przydzielone
nam w tym programie artykuły pierwszej potrzeby. Któregoś dnia zwróciłem się do
naszego gospodarza w łamanym niemieckim o
jedno dodatkowe mydło.
Okazało się, że było to bardzo
nieodpowiednie pytanie. Nie przyszło mi na myśl, że jestem gruboskórny i
obrażam ich gościnność. W odpowiedzi usłyszałem tylko, że więcej mydła nie
będzie, bo dostaliśmy jedno w zeszłym tygodniu.
„Wy Polacy musicie się nauczyć
oszczędzać.” Odpowiedział Austriak gburowato.
Obiady były serwowane w dużej sali
restauracyjnej. Początkowo były nawet różne dania. Jednak po tygodniu,
Austriacy doszli do wniosku, że rosół jest w gruncie rzeczy najzdrowszy. Dbając
więc o naszą dietę, zdecydowali się serwować tylko tą zupę. Proszenie o dolewkę
uznawane było za brak kultury, z czego w wkrótce zaczęliśmy słynąć.
Wspólne
posiłki dowiodły również, że nasza narodowa cecha zawiści i kłótni o miedzę,
przenosi się nawet na inne tereny.
Początkowo w sali jadalnej był tylko
jeden olbrzymi stół. Przez trzy tygodnie wszyscy byli radośni, przyjacielscy.
Później zaczęły się dyskretne dyskusje o kwestiach finansowych i o tym kto był
kim przed wyjazdem. Doprowadziło to niestety do podziału naszej grupy i stół
rozpadł się na dwa. Na tym to
rozwarstwienie się nie skończyło i po trzech miesiącach naszego pobytu
większość stołów w jadalni była jednorodzinna. W jedynej grupie która pozostała
razem byłem ja z żoną, rodzina państwa Potęgów wyjeżdżająca do Australii i
Czesi. Byli to bardzo mili i życzliwi ludzie, jednak nie wystarczyło im odwagi
i po paru miesiącach wrócili do Czechosłowacji.
W krótkim czasie rozpoczęliśmy
rozmowy z przedstawicielami Ambasady Amerykańskiej. Zdawaliśmy sobie sprawę z
tego, że ważą się tam nasze losy. Niektórzy ludzie przesiedzieli w obozie kilka
lat, bo nikt ich nie chciał przyjąć. Nasze szczęcie jednak nas nie opuściło.
Biorąc pod uwagę naszą działalność w polskim podziemiu politycznym, przyznano
nam wizę i mieliśmy wylecieć w ciągu kilku tygodni. Wracaliśmy więc z Wiednia
bardzo szczęśliwi. Perspektywa pozostania dłużej w Austrii nie byłaby dla nas
zbyt przyjemna. Napięta sytuacja i ciągłe kłótnie w grupie naszych rodaków oraz
świadomość niepewnej przyszłości nie pozwalały nam cieszyć się pięknem terenów
w jakich mieszkaliśmy.
Ten powrót z Wiednia przyniósł nam
jednak pierwsze bolesne doświadczenie. Młody kierowca próbował zaimponować nam
swoim talentem prowadzenia autobusu. Kręta droga którą jechaliśmy, ciągnęła się
na stokach Alp i zaraz obok widoczne były olbrzymie przepaście. Każdy zakręt
powodował panikę pasażerów. Niestety im więcej prosiliśmy o zwolnienie jazdy,
tym szybciej kierowca brał następny zakręt. Skończyło się na tym, że moją żonę,
która była w ciąży, zabrano później do szpitala. Dowiedzieliśmy się, że grozi
jej poronienie. Wypuścili ją po kilku tygodniach, bo mieliśmy już ustalony
wylot do Stanów, ale poradzono jej aby natychmiast po przyjeździe do Ameryki
zgłosiła się do lekarza. Tak zakończył się pierwszy etap naszego podboju
zachodu.