Monday, March 23, 2015

Wieczór bez planów.


     Wtorek, ciąg dalszy.

Oprócz terenów zabudowanych, mijamy wiele ziemi uprawnej.  Stajemy w miejscu gdzie rosną różne warzywa.  Między nimi wyglądające jak chwasty rośliny, które mają nasiona musztardy. Żujemy to i faktycznie czuć jej smak. Marian przygryza to rosnącym obok zielonym groszkiem.
     Kolejne przejazdy przez wioski. Następne obrazki z ich życia.


Salony fryzjerskie



 Pracownie krawieckie


 Mechanik


Kowal
 

 
 Sklepy z biżuterią
 

 Polowa kuchnia
      Po wielu godzinach znajdujemy się w hotelu. Dużo mniej efektowny z zewnątrz, w porównaniu z poprzednimi, ale okazuje się, że jest lepszej jakości wewnątrz.
     Z naszego pokoju wychodzi się bezpośrednio na basen.



Siadamy tam i spożywamy szybki lunch. Oczywiście przy hinduskim piwie. Kingfisher Premium.  Nie mieliśmy żadnych planów na ten wieczór. Nasz przewodnik zaproponował wejście do pobliskiej wioski, która stoi tu już tysiąc lat. Mieszkali tutaj pracownicy, budujący pobliskie świątynie. Chodząc po niej, znajdujemy setki rzeźbionych kawałków tych świątyni. Niektóre wklejone są w ściany ich budynków. Inne leżą w różnych kątach wioski.

 
     Dzieli się ona na małe dzielnice. Każda zamieszkana przez różne grupy w zależności od wykonywanej funkcji.
     Oprowadzający, jest także jej mieszkańcem. Przechodzimy przez dziesiątki małych uliczek. Jak zwykle dużo śmieci.


 Rozpadające się domy.  Ale oni tego nie zauważają. Dla nich jest to normalne. Malują te ruiny na różne kolory i wszystko wygląda pięknie i bogato.



On powtarza wiele razy: Popatrzcie na ten piękny dom, te śliczne drzwi. A tu bardzo ładny dach! A my widzimy wielką biedę i brud. Ścieki płyną ulicznymi korytami.


 Tam też często sikają ich mieszkańcy. Nie ma w domach toalet. Kiedy chce się zrobić nr.2 to trzeba się udać na pobliskie wzgórze. Tego już nie chcieliśmy oglądać.
      Wszędzie siedzą kobiety. Biegają dzieci. One właśnie chodzą za nami i żebrzą. Chcemy im kupić cukierki, ale przewodnik radzi, żeby kupić im coś więcej przydatnego, np. długopisy. Prawdopodobnie to on był właścicielem sklepiku z długopisami. Jest to tu normalne, że każdy ma jakiś układ i przewodnicy zaprowadzając nas do sklepów mają za każdy zakup jakiś procent od sprzedanego towaru. Kupiliśmy 100 kolorowych  długopisów. Błyskawicznie rozniosła się wiadomość po wiosce i z każdej strony wybiegały nowe dzieci. Po kilku minutach rozdaliśmy wszystkie.


 
     W centrum znajdujemy dużą studnię. Zostało w niej bardzo mało wody i widać elektryczną pompę, która ją wyciąga. I dobrze widać jakość tej wody.


Wchodzimy do jednego z domków. Ten był bogatszy, bo to cały kompleks. Na podwórku zagrody z krowami i kozami.

W pokoju kuchennym malutkie palenisko.


Tam gotują kobiety a zamiast węgla, używają zebranego w okolicy drewna i wysuszonych krowich odpadów. W czasie naszej podroży, na ulicach i drogach, mimo setek spacerujących krów, nie było widać ich odchodów. Wszystko jest zbierane, lepione w placki, suszone. To jest ich opał.


 
     Zapas tego paliwa widzimy na dachu domu. Obok suszą się owoce, ziarna, zioła. Z góry domu widzimy ogródki z warzywami i przyprawami.

 
 
Jeszcze dwie ciekawostki. Dzieci wyglądają, jakby miały egipski makijaż. Ciemne kreski wokół oczu. Tlumaczą nam, że malowane są czymś, co ich chroni przed jakąś choroba. Nie dowiedzieliśmy się szczegółów.

       Na domach wypisane są jakieś cyferki i nazwy. Okazuje się, że inspekcja sanitarna, zaznacza w ten sposób, że w tych domach odbyły się szczepienia.


Kończymy ta wycieczkę i wracamy do hotelu.
      O 6:45, jedziemy na jeszcze coś innego. Występy lokalnych tancerzy. Oczywiście zamiast oberka, poloneza, grupa młodych tancerzy, pokazała nam tańce z 6-iu regionów Indii. Nawet nieźle zrobione na warunki małego miasteczka.




 
      Posiedzieliśmy tam godzinę i zrelaksowani wróciliśmy na obiad.
Mamy do wyboru dwa miejsca. Jedno to rodzaj bufetu, czyli nabiera się jedzenie samemu z kilku podanych potraw. To jest wliczone w koszt hotelu. Drugie to restauracja z kelnerami i za to trzeba płacić dodatkowo.
Decydujemy się na to lepsze i okazuje się, że tylko my. Miejsce jest puste. Ja, Marian i kilku kelnerów. Wybór jest bardzo duży. Nawet pizza i włoska pasta. Nie po to jesteśmy w tym kraju, żeby jeść pizzę.
Zamawiamy owcę. Tylko tyle wiemy. Dodatki i rodzaj przygotowania to niewiadoma. Marian zamawia łagodne a ja pikantne. Oczywiście od pierwszego kęsa, Marian zaczyna się pocić. Przyznac trzeba, że jest uparty. Ja bym się poddał na jego miejscu i jadł coś zwykłego a on do końca wytrzymuje.