Tuesday, September 9, 2014

Witamy w Kenii


     27 Wrzesień

Dzień przeprowadzki. Tym razem musimy zerwać się z łóżka dużo wcześniej. O 7 rano wyjeżdżamy na lotnisko, które okazuje się tylko pasem startowym. Z boku stoi drewniana toaleta i na pasie zaparkowane  trzy małe samoloty. Po 12-tej w południe, ląduje nasz 10-osobowy śmigłowiec.


Wysiada z niego kilka osób a my z jeszcze jedną parą, pakujemy się do środka. Pytam się pilota czy potrzebne bilety, ale ten macha ręką i każe wsiadać. Kołujemy na pas startowy i pilot się żegna. Bardzo dobry znak! Ja żegnam się trzy razy!

 
    Ruszamy. Samolot okazuje się autobusem. Lądujemy, ktoś wsiada inny wysiada, startujemy. I tak kilka razy. Lecimy dość nisko, więc wszystko na ziemi widać bardzo dokładnie. Oglądamy z góry przeprawę tysiąca antylop przez rzekę, jakąś kopalnię odkrywkową i normalne tereny Afryki. 


Po godzinie lądujemy szczęśliwie w Tarime, Tanzania. Czeka tam na nas minivan. Teraz będziemy musieli przejechać granicę z Kenią. Po drodze mijamy wioski i oglądamy z ciekawością jak żyją tutejsi ludzie. Kobiety noszą wszystko na głowach. Przy drogach setki straganów, wypełnionych wszystkim i niczym. Widać ludzie mają tu inne potrzeby niż my.



Jeden z ciekawszych, to potrójne stoisko z napisami sklep Obamy, sklep Billa Clintona i sklep Hilary Clinton.


Na drodze pełno ludzi, samochody, rowery i motocykle. Nie wiadomo kto ma pierwszeństwo. Inny świat.
     Dobijamy do granicy. Pod parasolem, na zewnątrz budynku przyjmuje urzędnik, który sprawdza nasze paszporty i wysyła nas do małego domku, w którym siedzi następny i ten wbija nam pieczątki wyjazdu z Tanzanii. Po tym wsiadamy do samochodu, przejeżdżamy bramkę i znów wychodzimy, żeby tym razem sprawdzono nas w Kenii.
Następnie jedziemy na lotnisko. Musimy poruszać się po poboczach (nie ma drogi, tylko dziury i koleiny), bo główna droga (też tylko ubity piach) robiona jest przez Chińczyków. Prawdopodobnie to Ci którzy przerwali prace w Polsce przed mistrzostwami Europy w piłce nożnej, bo dostali kontrakt w Kenii.
     Ponownie tylko pas startowy ale tym razem nawet nie ma kibla. Dziewczyny idą za potrzebą w krzaki. Ja nie ryzykuję. Przy pasie, olbrzymia grupa dzieci i młodzieży. Mają jakąś próbę tańca i śpiewów. Przyglądają się nam jak wylatujemy.

 
     Wylatujemy i po godzinie jesteśmy na miejscu. Widoki z góry są trochę inne niż w Tanzanii. Mijamy miejsca, gdzie zauważyć można większy dobrobyt w porównaniu z poprzednim krajem. Zadbane, uprawne pola, ładne posiadłości. Także zauważyć można więcej zwierząt. 



 
    Po wyjściu z samolotu, znajdujemy się na otwartym terenie. Wokół tysiące pasących się zwierząt i nic po za tym. Nikt na nas nie czeka. Kładziemy torby na ziemi i zastanawiam się co robić. Na szczęście samolot nie może odlecieć póki nas ktoś nie odbierze. Przyjeżdżają po 10 minutach. Pilot się żegna i odlatuje a my do obozu.
     Znów całkowicie inne miejsce. Nasze nowe mieszkanie to duże namioty, chociaż posiadają elektryczne oświetlenie, ubikacje i łazienkę.



Za to tereny zachwycają. Siedząc przy kawie, obserwujemy na okolicznych terenach wszelkiego rodzaju zwierzynę. Po drugiej stronie w małym wąwozie, płynie rzeka w której wylegują się hipopotamy. Nasz namiot ma wyjście w jej stronę.

 
     Jemy szybki lunch i natychmiast wyjeżdżamy w nasze pierwsze safari w Kenii.
    Jest inaczej. Od samej bramy obozu, dosłownie wjeżdżamy między zwierzęta. Są wszędzie. Już po pięciu minutach spotykamy lwy. Tutaj podobnie jak w Botswanie a odwrotnie do Tanzanii, jeździć można wszędzie. Nie ma żadnych ograniczeń. Daje nam to możliwość podjechania na odległość 5 metrów od lwów. Są tutaj trzy lwice i dwa malutkie lwiątka (podobno 3 miesiące). Leżą w cieniu pnia drzewa i próbują spać, ale maluchy nie mają takiego zamiaru. Bawią się razem i co chwila budzą jakąś lwicę i zmuszają ją do reakcji. Po chwili ta przysypia a one budzą inną.



 
     Niesamowity spektakl. Nie chce nam się odjeżdżać. Ruszamy po długim czasie. Następnie przechodzą antylopy i hipopotamy i prosto z salonu piękności, strasznie brudny guziec.

 
     Dojeżdżamy do rzeki. Zatrzymujemy się na skarpie, około 7 metrów nad poziomem rzeki.





 Tam też zauważmy dużo hipopotamów, ale nas interesują olbrzymie krokodyle. Widać jak dużo większe są od amerykańskich aligatorów czy od brazylijskich kajmanów.
     Krótko po tym przystanku spotykamy lamparta. Jest bardzo daleko. Na konarach drzewa wisi zabita antylopa a obok nie jej morderca. Bardzo źle go widać, ale siedzimy i czekamy z nadzieję że się ruszy. Trwa to trochę za długo, więc rezygnujemy. Za krótką chwilkę spotykamy drugiego. Tym razem w krzakach i dużo bliżej. Siedzi za gałęziami, prawie niewidoczny ale przez lornetkę widzę, że nas obserwuje. Znów cierpliwie czekamy. Tym razem opłacało się. Po pół godzinie, wychodzi ze swojej kryjówki. Podchodzi do pobliskiej kałuży


i pije prze kilka minut.


Wstaje i przechodzi obok naszego samochodu.  Mogę spokojnie zaznaczyć na mojej liście – lampart zaliczony.
      Wracamy do obozu. Przejeżdżamy obok zebr, które tarzają się w piachu, aż przykrywa ich chmura pyłu. Na zakończenie dnia wpadamy jeszcze raz na rodzinę lwów. Brakuje jednego lwiątka. To było takie ciekawe, że jeszcze raz przyjemnie jest je oglądać. Tym razem maluch śpi a samice dobrze się bawią. Gonią się, przewracają, wyciągają się  do góry brzuchami.

 
      W kilka minut później jesteśmy z powrotem. Trochę relaksu i obiad. Jest bardzo ciemno i bezchmurnie. Jeszcze raz podziwiam zagwieżdżone niebo. Podobno centralna Afryka jest jednym z najlepszych miejsc do oglądania gwiazd i musze przyznać że efekt jest niesamowity. Tysiące gwiazd, mgławice, chyba droga mleczna. Wszystko bardzo wyraźne, jakby oglądało się tutejsze niebo w HD, wysokiej jakości w porównaniu z naszym .
    Po ułożeniu się do łóżka, kołyszą nas do snu hipopotamy swoimi pochrząkiwaniami a dołącza się do nich co pewien czas ryk lwa.