Thursday, March 31, 2016

Safari

     Sobota 12 Marzec

 Obawiałem się problemu ze spaniem. Było bardzo gorąco, ale ochłodziło się po 12-tej i spokojnie przespałem tą noc. O siódmej rano wyszliśmy na spacer po sawannie. Zawiózł nas tam samochód. Jak zwykle, przewodzi nam człowiek z karabinem maszynowym. Pogoda sprzyja, bo niebo lekko przykryte chmurami i temperatury są znośne. Spotkaliśmy kilka zebr, antylop, bawołów. Całość jednak niezbyt ciekawa. Potwierdza się moje pierwsze wrażenie z tego miejsca o braku dobrej organizacji. W innych krajach wycieczki takie prowadzone są w miejscach gdzie się coś dzieje, np. przy zbiornikach wodnych. Przynajmniej jest dużo ptaków. Tutaj nawet jak coś przechodziło, wyczuwało nas prędzej niż my je zauważyliśmy i szybko znikały. Po godzinie wracamy do hotelu i tu następna niespodzianka.
Mówią nam, że następne wyjście mamy o 15-tej, czyli 6 godzin i nic do robienia. Tylko odpoczywać.
    Wjazd na tereny jeziora (do którego się udajemy) to przekroczenie granicy innego parku i ponowny przejazd przez bramki ze strażnikami.
    Na dużym placu przed jeziorem, pasie się kilka guźców (warthog). Obeznane z ludźmi, pozwalają zbliżyć się do siebie na odległość kilku kroków. 



Kiedy jednak dajemy następny, podnoszą się i groźnie warczą.
    Łódź jest duża z silnikiem. Jest z nami dodatkowych 10 osób. Siedzimy z tyłu, więc nikt nam nie zasłania  i dużo miejsca do robienia zdjęć. Okolice wody to natychmiast świat ptaków. Najwięcej jest rożnego rodzaju, mojego ulubionego ptaszka – Kingfisher czyli Zimorodek. Szczególnie ten Afrykański Pygmy Zimorodek. Jest przepiękny. 


Wszystkie polują na ryby. Wzbijają się wysoko nad powierzchnię i wyszukują przepływających ryb. Spadają na nie jak kamień i po udanym ataku, wzbijają się z rybką w dziobie. Siadają na pobliskich drzewach i uderzają rybką  o konary. Po upewnieniu się, że ryba już nie oddycha, zabierają się do jedzenia.



    Innym ciekawym ptakiem jest wikłacz (Southern Masked Weaver).
Budują one wiszące z gałęzi gniazda. Ciężka praca, bo trzeba złapać kilka cieniutkich gałązek i związać je razem. Potem naznosić różnych traw i upleść nowe gniazdo. Wejście jest od dołu. 




Samica obserwuje uważnie jak on pracuje. Ten po każdych kilku minutach pracy, podlatuje pod nią i wykonuje szaleńcze tańce. Powrót do pracy i tańce. I tak w kółko.
Samica, jak każda baba, nie pokazuje, że ją to interesuje. Po zakończeniu budowy i długich prośbach samca, podlatuje do gniazda, ogląda je dokładnie i zaakceptuje lub nie. Kiedy jej się nie spodoba, rozrywa je na strzępy i biedny samiec musi zaczynać od nowa. Można siedzieć tu godzinami i przyglądać się tej „zabawie”.
    Najwspanialszym ptakiem, których jest też dużo, jest African Fish Eagle - Bielik Afrykański.


Najefektowniejsze są zdjęcia zrobione w czasie jego lotu.


   Czeka na nas wiele innych atrakcji. Mijamy dziesiątki hipopotamów. 


W większości wypadków, wystają im tylko głowy. Kiedy zbliżamy się, chowają się i wypływają kilkanaście metrów dalej. Bawią się tak z nami. One widzą dokładnie gdzie płynie łódka a my szukamy ich w ciemno.


    Przepływa duży krokodyl a później spotykamy malutkiego, wygrzewającego się w słońcu.


    Wracamy do brzegu. Wysiadamy i rozdajemy napiwki. Kierowca zabiera nas z powrotem do hotelu.
      W drodze do jeziora, spotkaliśmy stado antylop a miedzy nimi jedną, która nie żyła. Musiała już tam dłużej leżeć, bo trochę śmierdziało. W drodze powrotnej , wokół niej stało już dziesiątki sępów. 


Biły się między sobą o każdy kawałek padliny. 


Po kilku minutach musieliśmy odjechać, bo Marian i kierowca nie mógł znieść tych „zapachów”. Mnie to nie przeszkadzało. Musi to być przyzwyczajenie z dzieciństwa i obcowania z Bacutilem.
    Tak zakończyliśmy, nie wspominając o obiedzie, nasz ostatni pełny dzień w Ugandzie.



Tuesday, March 29, 2016

Ustawa o minimalnej płacy



W Stanach Zjednoczonych a szczególnie w Stanie Nowy Jork, demokraci próbują przeforsować ustawę o podwyższeniu minimalnej płacy do 15 dolarów na godzinę. Dlaczego o tym piszę?
Wygląda to pięknie. Liberałowie dbają bardzo o ludzi i chyba tylko Ci bez sumienia, zwyrodniali republikanie, bogaci kapitaliści będą próbowali to zablokować. Przecież każdemu należy się żyć w lepszych warunkach. Jest w tym jednak kilka problemów.
Pierwszy jest prosty. Prace o niskich zarobkach, nie stworzone zostały dla ludzi utrzymujących rodziny, próbujących żyć wygodnie. Są to prace tymczasowe dla studentów, uczniów próbujących dorobić sobie kilka groszy (np. na piwo), emigrantów rozpoczynających życie w tym kraju (tak ja ja zaczynałem), tych którzy stracili lepsze prace i potrzebują coś tymczasowego.
Kiedy pracowałem w takich miejscach, a w moich czasach zarabiałem 4 dolary na godzinę, wiedziałem że to nie będzie na całe życie. Miałem jednak możliwość trochę zarobić i w tym samym czasie szukałem coś lepszego. I oczywiście znalazłem. To już zależy od każdego z osobna. Trzeba potrafić coś robić lub trzeba chcieć się nauczyć, trzeba probować a nie oczekiwać że praca sama sie pojawi. Gdy podwyższymy te najmniej płatne prace do stosunkowo wysokich zarobków, nikt nie będzie dalej szukał czegoś lepszego. Praca ta stanie sie stała i zabraknie ich dla tych o których wspomniałem na początku: studentów, emigrantów.
Po drugie. Są dwa rodzaje prac o niskich zarobkach. Pierwsze to w większych branżach ale sprzedających bardzo tanie produkty. Tak więc możemy (szczególnie biedniejsi) wpaść do McDonalda na tani posiłek, do Dunkin Donut na tanią kawę, do Wal-mart kupić tanie rzeczy.
Co się stanie, kiedy wszyscy tam pracujący dostaną duże podwyżki? Czy ktoś jest na tyle naiwny, i uwierzy w to że właściciele tych miejsc zaobsorbują ten koszt? Oczywiście że ceny się natychmiast podniosą i Ci najbiedniejsi zostaną ukarani, bo już nic taniego nie będzie w tym kraju. Bogaci na to srają, bo ich stać na dużo lepsze miejsca!
Inne miejsca zatrudniajace tych o najniższych zarobkach to małe prywatne firmy. Te nie są w stanie podnieść cen swoich produktów. Nie wytrzymałyby konkurencji większych firm. Będą więc musiały zwolnić niektórych pracowników. I zamiast pięciu, będą mieli czterech. Podwyższenie więc najniższych zarobków spowoduje zwolnienie dużej ilości osób.
Podobnie stało się niedawno, kiedy wprowadzono nakaz ubezpieczenia pracowników pracujących na pełnym stażu. Wiele firm wyrzuciło natychmiast takich pracowników i zatrudniło innych na pół etatu.
Rząd nie może kontrolować każdej, nawet najmniejszej pierdoły w naszej ekonomii. Nie trzeba znać się na niej, żeby zrozumieć że wiele rzeczy regulownych jest przez zapotrzebowanie i zbyt. Nie nauczysz lwa wpierdalać trawy!! Ale może jak sam bardzo by głodował, kto wie może by jej spróbował.
Każda sytuacja ma swoje rozwiazanie. Jeżeli w szkołach wszyscy rzucili się na kierunek inżyniera budowlanego, to wiadomo że będzie ich za dużo i najgorsi nie znajdą pracy albo za marne pieniądze. Lub odwrotnie. Tak było za moich czasów. Kiedy wrócilismy na studia nie było dużo prac w naszych zawodach. Po ich zakończeniu sytuacja się zmieniła i nadal się poprawiała, ponieważ mało było chętnych w tym kierunku.
Jeżeli ktoś ma zakład zatrudniający osoby o najniższych stawkach i zacznie ich brakować, bo znajdą lepszą pracę, gwarantuje, że sam podwyższy stawki, próbując utrzymać swoich ludzi. Także w wypadku, kiedy znajdzie kogoś bardzo dobrego, dając mu podwyżkę 
żeby nie odszedł.
Dlaczego więc demokraci probują to zrobić? Bardzo proste. To jest ich jedyna metoda zdobywania głosów na następne wybory. No bo łatwiej głosować na Świetego Mikołaja, który rozdaje prezenty w lewo i w prawo, nie patrząc na to że zdobył je  porzyczając pieniądze niż na bogatego biznesmena, który nie da Ci nic za darmo ale gwarantuje pracę i chce, żebyś sam sobie na to zarobił. Rzucają oni więc takimi ustawami i ludzie rozpływają się w zachwycie jacy wspaniali są Ci Demokraci. Tacy ludzcy! A tutaj powoli, powoli tup, tup, nadchodzi komunizm. W innej trochę formie niż nasz Polski, ale komunizm. A do niedawna cały świat z tym walczył. Doszło prawie do trzeciej wojny światowej. A teraz ogłupieni, okłamywani sami sobie powoli coś takiego budujemy.

Monday, March 28, 2016

Wracamy na północ Ugandy.

    
Piątek  - 11 Marzec

Powinien to być krótki dzień do opisywania. Żeby dojechać do wybranych miejsc, musieliśmy przejechać przez całą Ugandę a zajmuje to trochę czasu. Dzisiaj opuszczamy Gorilla Camp na południu kraju i jedziemy wschodnią stroną do Lake Mburo National Park. Zajmuje to prawie 7 godzin. Pierwsza część to jak zwykle przejazd przez małe miasteczka. Na pewno nie jest to nudna przejażdżka. Przyglądanie się tutejszemu życiu, zachowaniu ludzi jest zawsze fascynujące. Mijamy wioskę za wioską. Znów pełno dzieci czekających na okazje pomachania nam i wydania okrzyku powitania.
    Próbuję zrobić trochę zdjęć z tych miejsc. Nie zawsze się udaje, bo przelatujemy dość szybko. Na celowniku są sklepy z mięsem, lub raczej z jednym kawałkiem mięsa. Ich produkty muszą być kolorowe. To jest chyba najważniejsze. Czy ktoś u nas kupiłby np. materac do łóżka w kwiateczki? A tam każdy jest w najróżniejszych kolorach.


      Wszędzie zbierają się grupki motocyklistów. U nas byłoby to towarzyskie spotkanie fanatyków motocykli. Tam to postój taksówek. 


Tak, właśnie motocykl jest tutaj najpopularniejszą wersją dowożenia klientów do celu. Przyglądając się tym jazdom, zastanawiamy się ile jest tutaj wypadków i kierowca potwierdza, że bardzo dużo. Szczególnie kobiety, które siedzą bokiem, bez trzymania, w długich sukniach, gubione są często w czasie takich podroży. 


Także suknie wkręcają się w szprychy kół.
    Najwięcej jest sklepów ze wszystkim i niczym. Każdy ma trochę napojów, słodyczy, kilka owoców i inne drobiazgi. 


Są też usługi jak krawcowa.


   Zakład napraw samochodowych i pokazanie nam, że bez mechanicznych podnośników, też można zajrzeć pod samochód.


     W jednej z tych wiosek, kierowca przystaje i kupuje smażone banany. Rzuca się na nas duża grupa sprzedających. Talerze pełne bananów. Świeżych, niedawno zerwanych z drzew, smażonych, pieczonych, gotowanych, trzymanych na głowach. 




  Marian cyka zdjęcie jednej, która nie jest z tego zadowolona.

Sprzedają także inne owoce i te ich szaszłyki nie wiadomo z czego.
      Próbujemy tego smażonego. Wolę świeże. Ten nie ma dużo smaku. Zjadamy po jednym i to mi wystarcza.
Podbiegają też dzieci i rozdajemy co mamy przy sobie. Jakieś czekoladki, orzechy, ciasteczka.


    Ponownie w drogę. Kilka szybkich przystanków na zrobienie zdjęć ptakom i zwierzętom spotkanym po drodze. 



Mijane tereny są nadal górzyste i bardzo ładne. Najpierw pokryte były plantacjami bananów, teraz herbaty.
     Wjeżdżamy w centrum trochę większego miasteczka. Tutaj pojawiają się meczety i muzułmanie, choć jest ich bardzo mało. Zatrzymujemy się na lunch. W hotelu, restauracji. My otwieramy swoje, przygotowane posiłki. Bałbym się cos tutaj zjeść. Kierowca zamawia sobie tradycyjne jedzenie. Główne danie to jakiś placek z bananów, bardzo podejrzanie wyglądający chleb i jakaś ciastowata masa, prawdopodobnie też bananowa.
      Zaraz za miastem zmieniają się pejzaże. Tereny się wyrównują i pojawia się sawanna. Jest już bardzo gorąco, prawie 30 stopni i nie ma wilgoci. Temperatury te muszą się tutaj utrzymywać w tych granicach, bo zieleń nie jest już taka głęboka i soczysta.
    Jesteśmy w ostatnim miejscu. Mihingo Lodge.  Ponownie na wysokich skałach z widokiem na duże jezioro a z drugiej strony na mały zbiornik z wodą do którego cały czas dochodzą zwierzęta na ochłodzenie.



Nasz domek, namiot jest olbrzymi. 



Mamy główną sypialnię, przedsionek, łazienkę, toaletę. Okna to po prostu siatki i Marian teraz siedząc na kiblu, może nie tylko rozwiązywać krzyżówki ale przyglądać się naturze.



    To miejsce ma kilka braków. Nie ma internetu, drzwi nie mają zamków i każdy może wejść. Obsługa też nie jest taka przyjemna jak w poprzednich, chociaż nic nie można im zarzucić.
     Po zostawieniu walizek idziemy na basen. Jest położony na skraju skały, na którym stoi hotel. Na dole przy wodzie stoją zebry i antylopy.


   Popływaliśmy, poopalaliśmy się i na koniec dnia jak zwykle obiad.
    Wracamy do domku. Tutaj, jak przystało na afrykański kraj, za siatkami usypia nas dziesiątki głosów. Jeden jest trochę denerwujący. Brzmi jak gra komputerowa. Ta w której przebija się baloniki. Marian obawia się że nie uśnie.
Jutro ostatni pełny dzień.


Saturday, March 26, 2016

Powtórka

Czwartek – 10 Marzec

  Nie chce się wierzyć, bo przepowiednie były pesymistyczne, ale wstajemy znów przy pięknej pogodzie.
    O 6:30 budzi nas delikatnie jeden z pracowników. Na stole stoi gorąca kawa i ciasteczka. Za domem jakiś ruch. To inny z tutejszych, pali w piecu. Nad ogniem metalowa beczka w której grzeje się dla nas woda do kąpieli.


Wychodzimy na śniadanie. Marian od wczoraj źle się czuje na żołądku i je tylko toast z dżemem. Ja wsuwam jajecznicę z bekonem.
     Kiedy opuszczamy obóz, jest już jasno i nie ma jednej chmurki na niebie. Ponownie jesteśmy jedyni w grupie, ale mamy więcej obsługujących. Tym razem dziewięciu. Nie mają dużego ruchu, więc próbują się dołączyć do naszej dwójki, żeby zarobić napiwki. Wygląda na to, że Ja i Marian, dzisiejszego dnia, mamy utrzymać całą tutejszą wioskę.
     Trasa, którą dziś dostajemy, zaczyna się od miejsca w którym się znajdujemy. Nie musimy wiec jechać samochodem. Szczyty jak zwykle pokryte są mgłą


Muszę sobie pogratulować, że poradziłem sobie z tą dzisiejszą wspinaczką, chociaż miałem momenty, że brakowało tchu i musiałem przystawać. W ciągu półtorej godziny, wspięliśmy się 500 metrów. Chociaż dróżka była wydeptana, to po stromych zboczach, łatwo można stracić równowagę. Do samego szczytu idziemy w cieniu drzew. 


Na wierzchołku, robi się trochę jaśniej ale idziemy w gęstych chaszczach, bujnej roślinności. Tutaj ciężko pracuje maczeta w ręku przewodnika. Za szczytem, schodzimy jakieś 100 metrów w dół i tam rozdzielamy się. Tylko dwóch głównych idzie z nami. Reszta przysiada i czekać będą na nasz powrót.
    Przed nami poruszają się krzaki. Jest bardzo gęsto i nie bardzo można zobaczyć co jest za ścianą zieleni. Przewodnik bardzo wolno odsuwa kilka gałęzi i eureka! Są kilka metrów przed nami. I pierwszy zauważony to srebrno grzbiety, czyli przywódca stada. Siedzi samotnie i wcina ze smakiem liście i korę. 




Po prawej stronie odkrywamy samicę z maluchem. To gorylątko jest przeurocze. Wisi do góry nogami na gałęzi i zadowolone kołysze się jak na huśtawce. 



Co chwila, niezgrabnie zmienia swoje pozycje i na końcu prawie spada. Matka go ratuje i ściąga na ziemię. Przyglądamy się tej grupce. Stoimy teraz dwa metry od nich. 




Matce znudziło się to miejsce. Podnosi się i oddala, szukając wygodniejszego. Przechodząc obok, prawie się o nas ociera. 


Srebrny też odchodzi, a my zaraz za nimi.
     Nie trzeba było daleko szukać. Spotykamy następną samicę, także z dzieckiem. Ponownie przystanek i przypatrujemy się, nie zapominając o robieniu zdjęć i filmu.  Stoimy jeszcze bliżej. Są na wyciagnięcie ręki. Gorylica robi do nas miny. Przygląda mi się dokładnie. Nie byłem jednak w jej typie, bo po chwili, odwraca się i znów żuje liście.


    Okazuje się, że srebrny też tutaj jest. Trzeba było wyciąć trochę gałęzi, bo nie było go widać. 


Po kilku minutach, coś go zdenerwowało. Zawył, podniósł się błyskawicznie i ruszył w naszą stronę. Marian był odwrócony do niego tyłem. Ja nagrywałem film z samicą. Przeszedł wydając groźne dźwięki, ocierając się o Mariana. Strażnicy pytali się, czy Maryś się nie zmoczył. Stało się to bardzo szybko, więc nie zdążył.
      Kilka razy zmieniamy miejsca, ale godzina, która jest maksymalnym czasem który możemy spędzić z Gorylami, dobiegła końca. Nie mamy wyboru, musimy wracać.
     Droga powrotna prowadzi nas w innym kierunku, niż ta którą przyszliśmy. Schodząc, spotkaliśmy jeszcze jednego Goryla. Prawie na niego weszliśmy. Strażnik, próbuje wyciąć kilka gałęzi, dla lepszego widoku. Goryl, niezadowolony ale tak jak od niechcenia, walną go łapą w nogi. Widać że nie było to agresywne. Więcej jak delikatnie: odwal się człowieku!
    Jest już bardzo gorąco, a droga którą schodzimy, jest pod pełnym słońcem. 


Wejście było ciężkie, ale zejście jest trudniejsze. Potykamy się i ześlizgujemy. Kiedy zatrzymujemy się na lunch, nie zależy mi już nawet na wycieraniu potu. Czuje się jak w bardzo gorącej saunie. Siadamy na kamieniach i wypijamy wodę, zjadając przy tym nasze przygotowane jedzenie.
    Minęło 5.5 godziny od czasu rozpoczęcia wspinaczki, kiedy doszliśmy do miejsca w którym czekał na nas kierowca. Nogi mam jak z waty, zalany potem. Przyjemnie jest usiąść w samochodzie.

    Zaraz po powrocie do naszego obozu lunął deszcz. Dobrze. Lepiej teraz niż jutro. Możemy spokojnie odpocząć.

Thursday, March 24, 2016

Terroryści w Belgi



Pracuję już od tygodnia po 12 godzin dziennie i nawet jak wracam do domu, bo budowa trwa 24 godziny na dobę. Zawsze ktoś dzwoni o poradę, co trzeba zrobić. Potrwa to jeszcze jeden tydzień. Mało czasu na wszystko inne a jak jest troszeczkę, to czuję się tak zmęczony, że nie chce mi się tego robić. W chwilach relaksu, przechodzę przez zdjęcia z Ugandy, ale filmów jeszcze nie przejrzałem. Z podróży zostało mi do opisania pozostałych kilka dni i postaram się to skonczyć w następnym tygodniu.
Wydarzenia w Europie, skłoniły mnie jednak do napisania kilku słów. Od wielu lat powtarzam swoją niezmienioną opinię. Obudźmy się z idiotycznego snu o muzułmańskiej niewinności, albo przyjdą dni, że obudzić się już nie będziemy mogli. Bardzo ładne i pobożne są hasła tych „dobrych„ (ja uważam - naiwnych) członków społeczności, wierzących w propagandowe hasło: Nie wszyscy muzułmanie są źli! Można by to pokazać w żarcie który chodzi po internecie.
Uważasz, że nie wszyscy muzułmanie są terrorystami, nie wszyscy gwałcicielami, nie wszyscy są źli? Wyobraź sobie miskę z cukierkami. Wiesz że 10% jest śmiertelnie zatrute. Śmiało, poczęstuj się. Nie myślę.
Jeżeli ktoś tak naprawdę uważa, to czemu nie oglądamy w telewizji, arabów, muzułmanów protestujących przeciwko terroryzmowi. Nie widzimy muzułmanów ustawiających kwiaty w miejscach wyznaczonych ku czci zmarłych w atakach terrorystycznych. Nie ma organizacji muzułmanskich, grzmiących o barbarzynstwie zwanym terroryzmem. Raczej odwrotnie, oglądamy często, jak tłumy wiwatują na wiadomość o udanym akcie islamistów.
Zgadzam się, że wiekszość nie jest zdolna do takiego działania, ale wiem, że nie są oni także temu przeciwni.
Kiedy raz przeżyje się dni w których ogląda się zamordowanych po zamachach, przechodzi się przez zdewastowane miejsca, ogląda się ból ludzi, którzy kogoś tam stracili, nie zrozumie się całkowicie zwierzęcego zachowania tych ludzi. Ja to przeżyłem. Słysząc o takich wypadkach, każdy z nas wierzy, że to się stanie gdzieś indziej i nigdy się nam osobiście to nie przydarzy. Tak, pooglądamy sobie dzienniki, pożalimy się trochę, bo tak wypada. O szkoda tych ludzi! I w głębi duszy cieszymy się, że to nie przydarzyło się nam i wierzymy że sie nie przydarzy.
Tak własnie wychowali sie Belgowie, Francuzi, Holendrzy. Oni najwięcej w to wierzyli. I wychowali sobie raka z przerzutami. Nie wiadomo, czy będą mogli to uleczyć. Nie wiadomo, czy nie jest już za poźno. Jest to poważne ostrze
żenie dla świata. Jeszcze jest czas, żeby wszyscy wzięli sie za tą chorobę i uratowali nas i nasze dzieci.
Jeszcze jest czas, żeby wyplenić te chwasty z naszej społeczności. Może wtedy przyjdą dni, kiedy będziemy mogli przechodzić przez muzułmańskie dzielnice bez obaway, że nas ktoś porwie i utnie głowę. Kiedy meczety beda mog
ły stac obok kościołow.
Pamiętam dokładnie rozmowy, z moim współpracownikiem. Bardzo inteligentnym. Tarek nigdy (podobno nigdy nie można mówić nigdy), nie zostałby terrorystą. Ale ile razy go próbowałem zmusić do stwierdzenia, że terroryzm jest zły, tyle razy wymigiwał sie od takiej odpowiedzi. I nigdy tego nie skrytykował.
Moje modlitwy są z rodzinami zabitych, ale teraz nie mamy czasu na żale. Czas obudzić się ze snu!

Tuesday, March 22, 2016

Goryle we mgle

     Środa – 9 Marzec

    Nadszedł dzień, dla którego tutaj przyjechałem. Poszukiwanie i próba spotkania Goryli.
 Nie chcę krakać, ale dopisuje nam szczęście. Tutaj, przez ostatnie dni, bez przerwy padało. My po obudzeniu zastajemy ładną pogodę. Nie jest za gorąco, lekko zachmurzone niebo. Najważniejsze to że nie ma deszczu.
    Bardzo szybkie śniadanie i o 7:30 wychodzimy z naszego obozu do pobliskiego biura parku, gdzie rozpoczynają się wszystkie wyprawy.
     Najpierw załatwienie formalności, następnie spotkanie przewodnika i zaczynamy. Dostajemy trasę pod literą H. Każda grupa ma swoją. Do miejsca rozpoczęcia naszej przygody, trzeba dojechać samochodem. Jak zwykle przyroda i widoki zachwycają. Jedziemy bardzo krętą drogą po zboczach gór. 




Wzbijamy się coraz wyżej i po jakimś czasie mam to uczucie w uszach, kiedy wznosi się samolotem na dużą wysokość. Góry pokryte plantacjami herbaty i bananów. Wszystko bardzo zielone. Przejeżdżamy prze kilka malutkich wiosek. Nawet tutaj drogi wypełnione są dużą ilością idących ludzi, szczególnie dzieci. Tak jakby czekały na samochody z turystami. Widząc nas, wymachują rękoma i serdecznie pozdrawiają.



      Nieraz przechodzą grupki kilkuletnich dzieciaków, dźwigających na głowach cegły lub kanistry z wodą. 


Nasze młode pokolenie nie ma pojęcia jakie ma szczęście, że urodzili się w Polsce czy Stanach.
     Ponownie jesteśmy tylko jedynymi klientami. Jest nas dwójka a z nami idzie dwóch z pistoletami maszynowymi, jeden z maczetą, którą będzie wycinał roślinność, żeby ułatwić nam przejście. Ubrani są w podobne do wojskowych, zielonych mundury. 


Oprócz tego, dodatkowy, który będzie nam niósł nasz plecak z wodą i jedzeniem oraz mój sprzęt fotograficzny. Później spotykamy jeszcze dwóch, którzy teraz szukają dla nas miejsca w którym znajdują się Goryle.  Czyli nasza dwójka i sześciu obsługujących. Plus kierowca. Nieźle!!!
    Dostajemy proste laski do podpierania się przy wspinaczce. Jest bardzo stromo. Oprócz tego jesteśmy na wysokości prawie 2000 metrów nad poziomem morza. Na szczęście nie jest bardzo gorąco, za to wilgotno. Już po kilku minutach kapie ze mnie pot. Wspinamy się jednak bez użalania.
      Przewodnik kontaktuje się co chwila z tropicielami Goryli. Wiemy już, że je spotkali. Taka wspinaczka może trwać wiele godzin, jak się nie ma szczęścia. Nam udaje dotrzeć do tego miejsca w ciągu godziny.
      Najpierw zauważyliśmy je bardzo wysoko, na szczytach drzew. Bardzo szybko, jedna po drugiej opuszczają się na dół.




 Jeden po drugim, pojawią się przy nas. No i zaczęły się kłopoty. Okazało się, że przewodnik zatrzymał mnie dokładnie na mrowisku. Kończy się robienie zdjęć. Po skarpetach i nogawkach, wspina się setki malutkich mrówek. Robią to bardzo szybko i natychmiast jestem nimi pokryty. Wszyscy rzucają się mi na ratunek. Zgarniają je liśćmi. Problem w tym, że wczepiają się one klesczami, szczególnie w skarpety i trudno je zdjąć. Przesuwam się w bezpieczne miejsce ale jest ich już na mnie cała armia. Marian oczywiście radośnie chichocze. Ja muszę ściągać buty, podwijać spodnie. Daliśmy sobie jakoś radę, chociaż trochę zostałem pokąsany. Niektóre doszły do szyi a wiele dostało się pod spodnie i koszulę.
    Goryle w tym czasie zeszły na ziemię i ruszyły w dżunglę. Marian ma moją kamerę, ale narzeka, że słońce mu się odbija w soczewce i mało widzi.  Odbieram sprzęt i okazuje się, że wilgoć dostała się jakoś do środka i skropliła wewnątrz obiektywu. Nie można tego wytrzeć. Mój aparat też trzeba bez przerwy wycierać, ale natychmiast pokrywa się mgiełką. Robię wszystko co mogę ale dużo to nie daje. Dopiero po kilkunastu minutach, para sama zniknęła.
     Idziemy za Gorylami. Wreszcie przystanęły i zaczęły ucztę, objadając się pobliskimi krzewami. Żywią się one liśćmi, lub ściągają korę z gałęzi, która im też bardzo smakuje. Jest tutaj przywódca stada, srebrno grzbiety, wiele samic, małe goryle i noworodek.



    Mam pecha. Znów wlazłem w mrowisko. Nie widać ich, bo wszystko przykryte jest liśćmi. Mrówki sa pod nimi. Atakują bardzo szybko. Ponownie akcja ratunkowa. Domyślacie się co robi Marian. Rechocze!
    Kiedy skończyliśmy, srebrno grzbiety czymś się wkurzył. Zaryczał groźnie i rzucił się w naszą stronę. Ostrzegali nas, żeby w takich wypadkach się nie ruszać. Łatwo powiedzieć. To od nas nie zależy. Nogi same reagują. Jak był tuż obok nas, cofnąłem się o dwa kroki, Marian też. Przebiegł obok, prawie nas dotykając. Holly shit! Trochę się przestraszyłem. Później już nie mieliśmy kłopotów.


    Doszło mi następne niesamowite doświadczenie. Obserwowanie dzikich Goryli z odległości kilku metrów. W większości wypadku nie zwracają one na nas uwagi. Jest to jednak złudzenie. Kilka razy okazało się, że dobrze sobie zdaja sprawę z naszej obecności.



     Duża samica, wyciągnęła się w zieleni na sjestę. Kilka razy odwracała się do nas i robiła przeróżne miny. Nie jesteśmy chyba dla niej dużą atrakcją, bo wróciła do rozleniwionej pozycji, dłubiąc sobie w nosie.



     Niestety musimy wracać. Przekroczyliśmy limit czasu. Powrót nie jest wcale łatwiejszy. Trasa w górę i w dół. Jestem całkowicie mokry, brudny ale szczęśliwy.
     Z powodu szybkiego ich znalezienia, wyprawa nie trwała zbyt długo. Nie musieliśmy nawet zabierać ze sobą jedzenia. Wracamy do Gorilla Camp.
Na dole góry, odbiera nas kierowca. Wszyscy ustawiają się w oczekiwaniu na napiwki. To jest dla nich najprzyjemniejsza część dnia a dla nas najgorsza. Opłacało się jednak.
     Wracamy tą sama drogą. Nakręcam trochę filmu z krajobrazami tych terenów. Ponieważ poszło wszystko bardzo sprawnie, jesteśmy u siebie bardzo wcześnie i mamy resztę dnia na odpoczynek. Marian oczywiście ląduje w toalecie. Później odszedł do reatauracji w której można podłączyć się pod internet. Ja odpoczywam w pokoju, przeglądam zdjęcia. Później posiedzieliśmy przy kawie i oglądaliśmy  L'Hoest's monkey  małpy, tańczące na pobliskich drzewach. 




Obiad i spać.
      Jeszcze jedno. Być bogatym musi być przyjemnie. Przypadkowo, smakujemy tego uczucia. Znów jesteśmy sami. Cała obsługa tylko dla nas. Mamy przynajmniej 10 osób, które tylko dla nas pracują. Facet stoi przy naszym domku i czeka czy jest coś do wyprania. Ustawiają nam stolik na trawie i zapalają ognisko. 


Siedzimy z Marianem przy stole, jak dwa bogate pedały z zapaloną świecą na stole. Wszyscy stoją czekając co sobie zażyczymy. Nieźle, szkoda że to się szybko skończy!