Monday, February 8, 2016

Taksówkarz




Do wykonywania pracy taksówkarza potrzeba było kilku rzeczy. Najważniejsze to znać Nowy Jork. Nie znałem. Mówić po angielsku. Nie potrafiłem. Mieć trochę gotówki. Nie miałem.
    Żółta taksówka, to nie tylko samochód ale także licencja. W latach osiemdziesiątych kosztowała około 50,000.00 dolarów. Dla porównania, w tej chwili, żeby kupić taką licencję trzeba wydać prawie milion dolarów. Osoba która zakupiła ten medalion od miasta, dostaje dokumenty, numer i metalową tabliczkę (kiedy
ś w kształcie jabłka), którą umieszcza się na masce samochodu.


    Właściciel posiadający jeden samochód, przeważnie sam nią jeździ, ale tylko jedną zmianę (12 godzin) a na drugą wynajmuje sobie innego. Są też wielkie korporacje, które mają wiele samochodów.
    Kiedy rozpoczynałem pracę jako taksówkarz, wynajęcie takiego auta kosztowało mnie 500 dolarów tygodniowo. Oprócz tego musiałem oczywiście płacić za benzynę, czyli około 300 dolarów.
    Wszystkie pieniądze, które płacili mi klienci, były moje, ale oczywiście pierwsze 800 dolarów szło na spłaty właściciela. Dopiero nadwyżka to były moje zarobki. Zaznaczę, że w tych czasach, w innych zawodach zarabiałem około 400 dolarów tygodniowo.
    Ten system powodował już olbrzymi stres. Gdybym nie miał żadnego klienta, znaczyłoby to, że nie tylko nic nie zarobiłem, ale straciłem 800 dolarów. Zmieniało to nas w zwierzęta, które walczyły o kawałek mięsa. Każdy inny taksówkarz był Twoim wrogiem. Musiałeś być szybki i umieć wypatrywać ludzi z podniesioną ręką. W chwili zauważenia klienta, błyskawiczne podjechanie do niego, co znaczyło, że trzeba było przejechać nieraz z jednej strony ulicy na drugą. W Nowym Jorku główne Aleje mają przynajmniej cztery pasy i przy setkach samochodów, był to trudny manewr.
    Ja jeździłem nocami. Zaczynałem pracę o 16-tej do 4-tej rano. Pierwsze pięć godzin nie było tak trudne, bo ludzi poszukujących taksówek było więcej niż nas. Jednak po godzinie 21-ej, zaczynała się zabawa. Wytrzymywałem to do około pierwszej w nocy, ale po tym poddawałem się. Stawało się to zbyt brutalne.
    Sytuacja ta doprowadziła do jednego z moich tragiczniejszych przypadków. Było już po północy. Jechałem prawą stroną ulicy i w oddali zobaczyłem klienta. Przycisnąłem pedał. Już prawie w miejscu gdzie on stał wyskoczyła znikąd inna taksówka. Przecięła mi drogę. Odbiłem w prawo i zatrzymałem się na chodniku. Zdenerwowany wyskoczyłem z samochodu i podbiegłem do tamtego kierowcy, który też wyszedł na zewnątrz. Wykrzyczałem mu w złości, że jest wariatem. Za kilka dolarów mógł doprowadzić do poważnego wypadku. Ten nawet nie odpowiedział, tylko zamachnął się i uderzył mnie pod lewą łopatkę. Odskoczyłem zaskoczony. Po chwili poczułem że mam mokre plecy. Wykręcając rękę, dotknąłem się z tyłu. Wyciągnąłem przed siebie dłoń, która była cała w krwi. Dopiero teraz zauważyłem, że w ręku taksówkarza znajduje się nóż.
    Przerażony przysiadłem na krawężniku, a tamten szybko odjechał. Ktoś zadzwonił po karetkę i znalazłem się w szpitalu. Na moje szczęście nóż uderzył w kość i nie zrobił mi poważniejszej szkody. Trochę krwi, to wszystko. Nauczyło mnie to jednak być ostrożniejszym w takich spotkaniach.
    Lata osiemdziesiąte, to niebezpieczny okres w tym mieście. Kiedy oglądałem film "Taksówkarz" z Robertem DeNiro, podobały mi się sceny w których jeździł on nocą. Tak to naprawdę wyglądało. Lekko oświetlone ulice. Ponuro, mało ludzi. Neony, przymglone światła w pozamykanych sklepach. Na wielu ulicach stojące prostytutki, grupy młodych ludzi sprzedających narkotyki. Brakowało tylko tej muzyki z filmu. 


Było to trochę przerażające ale w jakimś sensie podniecające. Bardzo lubiłem przyglądać się temu życiu zza szyby mojej taksówki. W tym nocnym świecie, było jednak ryzyko zabrania niebezpiecznego klienta. Próbowało się ich przechytrzać i nie stawać przy kimś kto przedstawiał zagrożenie, ale nie zawsze się to udawało.
    Nadeszła jedna z deszczowych nocy. Do samochodu wsiadł mi młody mężczyzna hiszpańskiego pochodzenia. Podał adres a ja natychmiast ruszyłem. Po zatrzymaniu się w miejscu docelowym, odwróciłem się do niego, podając mu sumę jaka był mi winny. W tych czasach, nie mieliśmy jeszcze szyb oddzielających nas od pasażerów. Odwracając głowę, dotknąłem policzkiem zimnej lufy pistoletu. Pasażer zażądał oddania mu moich wszystkich pieniędzy. Problem był w tym, że nie miałem dużo, bo był kiepski ruch. Podałem mu wszystko ale ten nie był zadowolony. Żądał więcej. Trzęsąc się w przerażeniu, drżącym głosem przysięgałem mu że nie mam więcej. Wreszcie zrezygnował i zostawił mnie samego. Odjechałem błyskawicznie, ale po kilku ulicach zatrzymałem samochód i przesiedziałem w nim godzinę. Nie potrafiłem dalej jechać. Przy okazji, dobrze się zwymiotowałem.
    Po latach pracy w tym zawodzie, zdarzało mi się to często. Po powrocie do domu wchodziłem do łazienki i wymiotowałem.
    Innym razem dojechałem do celu z moim pasażerem. W momencie zatrzymania samochodu, ten przerzucił przez moją głowę linę i zacisnął pętlę na moim gardle. Tak mnie trzymając, zażądał oddania mu pieniędzy. Zawsze w takich sytuacjach, przychodziło mi tysiące myśli. Tym razem zdecydowałem się na reakcję. Doszedłem do wniosku, że jak mnie dusi linką to znaczy że nie ma pistoletu. Wykręciłem się w bok, podniosłem lekko z siedzenia i zacząłem z nim walczyć. Musiałem wyglądać groźnie. Byłem wściekły. Przestraszył się i wyskoczył z samochodu. Nawet nie czułem dużo strachu. Raczej wielkie zadowolenie, że udało mi się uratować moje zarobki.
    Na drugi dzień Wiesia spytała mi się, skąd mam taką czerwoną pregę na szyi. Odpowiedziałem, że nie mam pojęcia. Nie mówiłem jej o większości tych zdarzeń. Ona miała swoje problemy i nie chciałem jej przygnębiać moimi. 
     Początkowe tygodnie, miesiące były oczywiście najtrudniejsze. Każdego dnia uczyłem się nowych, angielskich słów. Dużo nie trzeba było znać, żeby wysłuchać wskazówek do jakiego miejsca chce się udać pasażer. Poznanie miasta jednak to inna sprawa. Środkowa część Manhattanu jest bardzo prosta. Od wschodniej strony Aleje zaczynają się od jedynki do 12-tej Alei na zachodzie. Ulice podobnie. Szybko rozpracowałem system numeracji budynków. Poruszanie się więc w tej części było proste. Dół i góra wyspy to już inna sprawa. Nie mówiąc o dzielnicach Queens, Brooklyn czy Bronx. 
Kiedy wsiadała mi do samochodu osba rządająca dowiezienia do miejsca którego nie znałem, mówiłem szybko najgorszym angielskim jaki mogłem wymyśleć: sorry, ja nowy, ja nie zna adres!
Jedni się śmiali i pomagali wskazówkami jak dojechać, inni wyrzucali coś w rodzaju: to kurwa tylko w Nowym Jorku możliwe i też pomagali. Rzadko rzucali błotem i wysiadali w poszukiwaniu innej taksówki.
Starsza pani wsiadła do mojego auto i podała adres. Nie miałem pojęcia gdzie jechać. Szczególnie, że miejsce to było na Brooklynie. Natychmiast zastosowałem moją tłumaczącą metodę i ona uśmiechając się, powiedziała, że mnie poprowadzi. Na razie jedź prosto do mostu Brooklyn i przejedź na drugą stronę. Wiem, że most jest na dole wyspy, ale nie jestem pewien którą ulicą tam dojechać. Jadę i czekam na wskazówki. W pewnej chwili widzę most, więc wjeżdżam na niego zadowolony. Ona puka mnie delikatnie w ramię i pyta się gdzie ja jadę. Ja oczywiście zadowolony ze znalezionego mostu, mówię: Brooklyn most, do dzielnicy Brooklyn i szczerzę do niej zęby. Ona zaczęła się śmiać i odpowiada, że tak, jedziemy do właściwej dzielnicy, ale most nazywa się Manhattan. Doprowadziła mnie później do miejsca i nawet dała lepszy napiwek niż mi się należał. Tacy są Nowojorczycy. Nieraz słyszy się o nieprzyjemnych, gburowatych, złośliwych mieszkańcach naszego miasta. To nie jest prawda. Nigdy bym nie przetrwał tutaj, gdyby nie ich pomoc, wsparcie i zrozumienie. Są po prostu zapracowani, cały czas w pędzie. każda minuta jest zaplanowana i nie można jej stracić. Powoduje to w wielu wypadkach szybką, niezaplanowaną reakcję. Ale to tylko chwila.
Kiedy jeździliśmy do naszego domku w Pensylwanii, zatrzymywaliśmy się często w tamtejszej pizerni. Nie mogliśmy się nadziwić jak ludzie tam pracują. Byliśmy sami w lokalu. Kelnerka wchodziła, wychodziła, przyniosła sól, za chwilę oregano, później serwetki. Trwało to pół godziny, zanim podała nam nasz posiłek. A ona, choć wszystko w zwolnionym tempie, zapracowała się na śmierć. U nas jest to niedopomyślenia. Wszystkie dodatki podane są natychmiast. Nie ma możliwości siedzenia przy stole bez jedzenia. Jeżeli danie wymaga dłuższego gotowania, to przynoszą jakieś przystawki i kelnerka cały czas jest w ruchu. A ma dwudziestu klientów a nie jednego. Takie jest tutaj życie. W przyspieszonym tempie.
Ale zboczyłem z tematu. Kiedyś jeden z moich pasażerów, żartując ze mną o nieznajomości miasta, pocieszał mnie, że są gorsi. Opowiedział jak zabrał go Rosjanin. Podał mu adres ale widząc, że ruski ani w ząb, mówi mu jedź prosto aż do 13-tej ulicy i skręć tam w lewo.
Po chwili widząc, że przejechali już określone skrzyżowanie, woła do niego; Gdzie Ty jedziesz? Właśnie przejechaliśmy moją ulicę! Kieowca odwraca się i mówi sorry, not spike eglishe! I dalej jechał prosto. Musiał wi
ęc wysiąść i wracać na pieszo.
To wystarczy na dziś. Skończę innym razem.