Monday, September 15, 2014

Nairobi - Nowy Jork


      30  Sierpień

Wyobraź sobie niekończące się sawanny z przechodzącymi tysiącami gnu,


rozleniwione rodziny  lwów rozłożone pod akacjami,


 wody wypełnione dziesiątkami hipopotamów .


Wyobraź sobie miejsce, zupełnie nieświadome cywilizacji, gdzie zwierzęta nadal są władcami. Trudno uwierzyć, że takie miejsce nadal istnieje. To się nazywa Tanzania, Kenia, Botswana - Afryka.  Jest ona jest mistyczna; kraj dziki ale ma swoje prawa; to upalne inferno w dzień a relaksujący chłód nocą, to raj dla fotografa. Czułem się w obowiązku podzielić się tym doświadczeniem podróży z innymi. Ta podróż to nie tylko wakacje, to pasja.  
     Będąc w Afryce, budząc się każdego ranka, martwię się że to już koniec. Chce więcej.  Niestety, kiedyś się to musiało skończyć.
      Śpimy dłużej, ale o 7 rano wszyscy wstajemy. Pakujemy resztę rzeczy i udajemy się na ostatnie śniadanie.
    Pożegnania z tymi co nas obsługiwali, byli dla nas bardzo mili i wracamy do namiotu po nasz bagaż. Po drodze zmuszeni jesteśmy na przystanek. Na naszej dróżce spotykamy dwie rodziny mangust, sprzeczających się o miedzę. Te mniejsze, mangusty karłowate, bronią swoich terenów, przez które przechodziły te większe, pręgowane. Kończy się to na obelgach (w ich języku), ale do rękoczynów nie dochodzi. Prychają, sykają na siebie i po chwili te większe schodzą  z drogi i znikają w krzakach.
      Po rozliczeniu się w recepcji obozu, wsiadamy do jeepa i wyjeżdżamy na lądowisko samolotów. Jest blisko obozu. Poranek jest chłodny i trochę zachmurzone. Dobry czas na odjazd.
    Kilka samolotów ląduje ale nasz spóźnił się o pół godziny.
Wylatujemy do Nairobi. Przelot bardzo przyjemny. Można pod nami oglądać  widoki Afryki.





Zwierzęta to małe kropki, ale dalej można je rozróżnić. Po jakimś czasie pojawiają się chmury, które są zaraz pod naszym samolotem. Lądujemy szczęśliwie na małym lotnisku, pełnym różnej wielkości samolotów, należących do organizacji charytatywnych jak UN, Czerwony Krzyż, etc.

 
      Do tego momentu pisałem co nas spotkało, czyli o wrażeniach bardzo przyjemnych. Niestety od tej chwili to horror!
    Już od wczoraj zdałem sobie sprawę (niestety, przeoczyłem to w programie naszej wycieczki), że w Nairobi mamy 11 godzin między lotami. Podano nam opcję, że możemy wynająć jakiś pokój na przeczekanie tego czasu, lub wynająć samochód z przewodnikiem na wycieczkę po Nairobi. Wszystko to oczywiście za dodatkowy koszt. Jeszcze przed tym zabrano nas do olbrzymiej restauracji ( to było już wliczone w całość).  Był to rodzaj BBQ – jedz bez ograniczeń.


Do stołu donosili nam co chwila wszystko co można było upiec. Od zwykłego kurczaka, wołowiny, owcy, indyka do egzotycznych jak struś, krokodyl a nawet: bycze jaja!
    Wieśka zdecydowała się skosztować tego smakołyku bez zastanowienia, ja z Elaine broniliśmy się przez długi czas, aż wreszcie skubnęliśmy po kawałku. Nic specjalnego.
     Posiedzieliśmy dość długo. Nie było gdzie się spieszyć i zdecydowaliśmy się na wycieczkę po stolicy Kenii.
    Domyślaliśmy się, że było to po prostu naciągniecie nas na dodatkowy koszt. Wylatując z naszego obozu, dowiedziałem się, że są tam loty  do Nairobi dwa razy dziennie. Drugi około 17-ej, czyli byłoby  to dla nas idealne, bo samolot do Amsterdamu wylatuje o 22:30. Ale firma turystyczna wysyłając nas wcześniej, zarobiła na obiedzie no i oczywiście na tej wycieczce  samochodem.  (Teraz już dodam, że po powrocie, zrobiłem im poważną awanturę i dostajemy częściowy zwrot kosztów za ten dzień) 
    Wypytuje się przewodnika o miejsca, które warto zobaczyć. Najpierw prosimy, żeby pojechać do centrum. Ten odradza i ostrzega, że są tam olbrzymie korki i może być to nieprzyjemne. Zresztą przekonaliśmy się o tym, przejeżdżając przez kilka skrzyżowań. Każde z nich to koszmar.  W większości okrężnice, brak świateł, nikt nie przestrzega przepisów. Przez jedno przejeżdżaliśmy 20 minut.  Samochody wyrzucają kłęby brudnego dymu. Nie ma czym oddychać. Zaczęła boleć mnie głowa.
       Ta wycieczka od samego początku nie miała sensu. Tu nic nie ma do oglądania. Wybieramy miejsce, które po nazwie wygląda jak przytułek dla opuszczonych dzikich zwierząt.
     Cholera! Znów błąd. Wygląda to jak ZOO, tylko, że tu znajduje się dużo lwów i kilka innych zwierząt. Przeszliśmy to wszystko w ciągu 5 minut. Tym bardziej był to  absurd, że wracamy z 10-cio dniowym safari. Następnie zaczęło kropić i musieliśmy kupić parasolki po 10 dolarów, czyli razem 30 a samo wejście kosztowało nas 75 dolców.
     Wychodzimy coraz więcej podrażnieni tą sytuacją. Przewodnik chce zabrać nas do innego miejsca, gdzie można karmić dzikie zwierzęta. . Ja natychmiast protestuję. Proszę o znalezienie jakiegoś parku, gdzie można po prostu pochodzić dla zabicia czasu.
    Zabiera nas do głównego, gdzie stoi ich pomnik wyzwolenia kraju. 



 I tu muszę płacić za parking, tym razem to tylko 5 dolarów.
     Sytuacja pogarsza się z minuty na minutę. Park (trudno to nazwać parkiem), ma jedną alejkę z piachu, jeden pomnik (ten dla nich ważny) i kilka marniutkich drzew posadzonych przez prezydentów, premiera i ważne osobistości. Do tego zacząłem się źle czuć. Chyba te jaja byka! Muszę do toalety. Okazuje się że jest tu jedna. Biegnę w tym kierunku. Tam siedzi babcia klozetowa i nie chce mnie wpuścić, bo chce opłaty w walucie kenijskiej. Dopiero po wielu prośbach, przyjmuje dolara i pozwala mi wejść. Wewnątrz toalety znajduję dziury w podłodze. Do tego bardzo małe. Namyślam się jak ja w to trafię. Zresztą wszystko pokryte jest tym, czym ludzie nie trafili. Nie mogę i nie będę opisywał całego moje tam doświadczenia, powiem tylko, że wyszedłem więcej chory niż wszedłem.
     To wystarczyło. Zostało nam jeszcze 6 godzin, ale mówimy mu że rezygnujemy z wycieczki i prosimy o podwiezienia na lotnisko. Płacić musimy całą sumę.
     Lotnisko straszne. Nie ma czym oddychać. Po kilku godzinach, wpuszczają nas (powyżej 200 osób) do jednego pomieszczenia, skąd mamy wsiąść na samolot. Brak miejsc do siedzenia. Niektórzy muszą stać. Za  chwile ogłoszenie, że samolot opóźniony jest o dwie godziny. Jesteśmy wykończeni. Jest duszno, gorąco. Spoceni, zmęczeni doczekujemy się momentu, kiedy otwierają drzwi i wsiadamy do samolotu.
     Teraz 8 godzin. Jedzenie okropne. Nic nie zjadłem. Na szczęście byłem tak zmęczony, że część lotu przespałem. W czasie startu, byliśmy już 13 godzin w podroży. Po wylądowaniu – 21 godzin. Teraz mamy 11 godzin czekania, czyli 32 godziny. I ostatni lot do NY – 8 godzin, to suma 40 godzi. Można by było oblecieć całą kulę ziemską.
      Mieliśmy w planie wypad do miasta ale nikt z nas nie miał już na to ochoty. Miałem zamówiony hotel przy lotnisku, niestety tylko do 12 godziny w południe. Wystarcza nam to jednak na prysznic i kilka godzin snu. Po  tym udajemy się do restauracji i na koniec do lobby na kawę i ciastko. Tak wytrzymujemy do 15-ej. Jeszcze trzy godziny i do domu.
    Trzeba będzie szybko zapomnieć o tym koszmarze, bo zepsuje nam  piękne wspomnienia z naszego safari. Nauczy mnie to jednak, dokładnego sprawdzania planu wycieczki.