Dzisiaj jedziemy w tereny, które były na mojej liście miejsc, które muszę zobaczyć. Monument Valley. Każdy kto lubi westerny wie o czym mówię. Tam odbywały się akcje w najsławniejszych filmach. Szczególnie lubił tu filmować John Wayne.
Do parku trzeba wykupić bilety. Niestety, ponownie jest to ziemia Indian. Jechać tam można tylko jedną drogą i przystawać w wytyczonych miejscach. Wszędzie widoczne są napisy, że nie wolno chodzić po tych ziemiach. Trzeba ich zrozumieć. Jak by tak wszyscy chodzili po tych kamieniach i piaskach, to by sie piach ubrudził. W miejscach przeznaczonych na parkowanie samochodów, ustawionych jest wiele stołów i Indianki sprzedają tam ich wyroby. Obserwują też uważnie turystów i zawracają krzykiem jak ktoś wyjdzie za daleko.
Ten drobiazg nie zabierze jednak nikomu przyjemności podziwiania krajobrazu. Podobnych miejsc jest więcej w okolicach, ale skały są pojedyncze. Tutaj jest ich dziesiątki, setki. Wystające z płaskiego terenu o niesamowitych kształtach. Przypominały mi się sceny z filmów.
Nie ma tu dużo do opisywania. Trzeba to zobaczyć. Zdjęcia są ładne, ale nie odtworzą one prawdziwego piękna krajobrazów.
Na jednym z przystanków, postanowiliśmy złamać regulamin. Obeszliśmy trochę za skałami i poszliśmy na te wzgórza. Dopiero kiedy byliśmy dobrze na górze, sprzedająca Indianka zauważyła nas i zaczęła wykrzykiwać, że mamy natychmiast wrócić. No i bardzo grzecznie wróciliśmy, ale co nasze to nasze. Mieliśmy frajdę wspinania się na szczyt.
Spędzilismy tam wiele godzin. Trzeba było nacieszyć oczy tymi widokami. Mogłem też postawić haczyk przy następnej nazwie miejsc które udało mi się zwiedzić.
Przy wjeździe czy wyjeździe z parku jest hotel. Chciałem tam dostać pokój, ale są one zarezerwowane prawie na cały rok. Okna pokoi skierowane są dokładnie na tą dolinę. Dlatego jego nazwa to View, czyli Widok. Zatrzymaliśmy się żeby skorzystać z toalety i odkryliśmy, że jest tam jedna „ścieżka”, którą można „pospacerować”. Natychmiast ruszyliśmy w drogę. Byliśmy sami. Temperatury przekraczały już 40 stopni. Początkowo było łatwo i płasko ale od połowy drogi to już niezła wspinaczka. Bardzo zmęczeni, chcieliśmy przystanąć na chwilę ale nie można było znaleźć kawałka cienia. Na szczycie zauważyłem olbrzymi kamień. Wdrapaliśmy się z trudnością do niego i miałem rację. Z jednej strony mogliśmy ukryć się przed słońcem. Tam zrobiliśmy sobie mały piknik. Zawsze nosimy ze sobą termos z herbatą i kilka ciasteczek. Pijąc, jedząc podziwialiśmy widoki ze szczytu tej gory.
Droga powrotna ciągnie się przez podobne okolice. Jedziemy do następnego hotelu. Tam będziemy mieszkać trzy noce. Tym razem tylko dwie i pół godziny. Przed dojazdem zatrzymujemy się w największym mieście w okolicy, Page. Prawdę mówiąc to jedna główna ulica. Ale jest tu kilka restauracji. Wpadamy do Meksykańskiej. Ładne miejsce i bardzo dobre jedzenie.
Do hotelu mamy 40 minut. Tak naprawdę to nie Hotel, ale Motel. Wszystko tu jest własnością Indian. Nie jest wysokiej klasy, raczej kiepskiej. Nie ma internetu, telewizja to trzy kanały, mydło to kawałek czegoś co się nie pieni, nie ma możliwości zrobienia kawy, czy herbaty. Ale najważniejsze że czysty i wygodne łóżka.
Najpiękniejsze to lokalizacja. Jesteśmy na pustkowiu. Wokół nas gory.
Żadnego miasteczka, tylko ten hotel. Najbliższe miejsce z ludźmi jest przynajmniej pół godziny od nas.