Saturday, March 26, 2016

Powtórka

Czwartek – 10 Marzec

  Nie chce się wierzyć, bo przepowiednie były pesymistyczne, ale wstajemy znów przy pięknej pogodzie.
    O 6:30 budzi nas delikatnie jeden z pracowników. Na stole stoi gorąca kawa i ciasteczka. Za domem jakiś ruch. To inny z tutejszych, pali w piecu. Nad ogniem metalowa beczka w której grzeje się dla nas woda do kąpieli.


Wychodzimy na śniadanie. Marian od wczoraj źle się czuje na żołądku i je tylko toast z dżemem. Ja wsuwam jajecznicę z bekonem.
     Kiedy opuszczamy obóz, jest już jasno i nie ma jednej chmurki na niebie. Ponownie jesteśmy jedyni w grupie, ale mamy więcej obsługujących. Tym razem dziewięciu. Nie mają dużego ruchu, więc próbują się dołączyć do naszej dwójki, żeby zarobić napiwki. Wygląda na to, że Ja i Marian, dzisiejszego dnia, mamy utrzymać całą tutejszą wioskę.
     Trasa, którą dziś dostajemy, zaczyna się od miejsca w którym się znajdujemy. Nie musimy wiec jechać samochodem. Szczyty jak zwykle pokryte są mgłą


Muszę sobie pogratulować, że poradziłem sobie z tą dzisiejszą wspinaczką, chociaż miałem momenty, że brakowało tchu i musiałem przystawać. W ciągu półtorej godziny, wspięliśmy się 500 metrów. Chociaż dróżka była wydeptana, to po stromych zboczach, łatwo można stracić równowagę. Do samego szczytu idziemy w cieniu drzew. 


Na wierzchołku, robi się trochę jaśniej ale idziemy w gęstych chaszczach, bujnej roślinności. Tutaj ciężko pracuje maczeta w ręku przewodnika. Za szczytem, schodzimy jakieś 100 metrów w dół i tam rozdzielamy się. Tylko dwóch głównych idzie z nami. Reszta przysiada i czekać będą na nasz powrót.
    Przed nami poruszają się krzaki. Jest bardzo gęsto i nie bardzo można zobaczyć co jest za ścianą zieleni. Przewodnik bardzo wolno odsuwa kilka gałęzi i eureka! Są kilka metrów przed nami. I pierwszy zauważony to srebrno grzbiety, czyli przywódca stada. Siedzi samotnie i wcina ze smakiem liście i korę. 




Po prawej stronie odkrywamy samicę z maluchem. To gorylątko jest przeurocze. Wisi do góry nogami na gałęzi i zadowolone kołysze się jak na huśtawce. 



Co chwila, niezgrabnie zmienia swoje pozycje i na końcu prawie spada. Matka go ratuje i ściąga na ziemię. Przyglądamy się tej grupce. Stoimy teraz dwa metry od nich. 




Matce znudziło się to miejsce. Podnosi się i oddala, szukając wygodniejszego. Przechodząc obok, prawie się o nas ociera. 


Srebrny też odchodzi, a my zaraz za nimi.
     Nie trzeba było daleko szukać. Spotykamy następną samicę, także z dzieckiem. Ponownie przystanek i przypatrujemy się, nie zapominając o robieniu zdjęć i filmu.  Stoimy jeszcze bliżej. Są na wyciagnięcie ręki. Gorylica robi do nas miny. Przygląda mi się dokładnie. Nie byłem jednak w jej typie, bo po chwili, odwraca się i znów żuje liście.


    Okazuje się, że srebrny też tutaj jest. Trzeba było wyciąć trochę gałęzi, bo nie było go widać. 


Po kilku minutach, coś go zdenerwowało. Zawył, podniósł się błyskawicznie i ruszył w naszą stronę. Marian był odwrócony do niego tyłem. Ja nagrywałem film z samicą. Przeszedł wydając groźne dźwięki, ocierając się o Mariana. Strażnicy pytali się, czy Maryś się nie zmoczył. Stało się to bardzo szybko, więc nie zdążył.
      Kilka razy zmieniamy miejsca, ale godzina, która jest maksymalnym czasem który możemy spędzić z Gorylami, dobiegła końca. Nie mamy wyboru, musimy wracać.
     Droga powrotna prowadzi nas w innym kierunku, niż ta którą przyszliśmy. Schodząc, spotkaliśmy jeszcze jednego Goryla. Prawie na niego weszliśmy. Strażnik, próbuje wyciąć kilka gałęzi, dla lepszego widoku. Goryl, niezadowolony ale tak jak od niechcenia, walną go łapą w nogi. Widać że nie było to agresywne. Więcej jak delikatnie: odwal się człowieku!
    Jest już bardzo gorąco, a droga którą schodzimy, jest pod pełnym słońcem. 


Wejście było ciężkie, ale zejście jest trudniejsze. Potykamy się i ześlizgujemy. Kiedy zatrzymujemy się na lunch, nie zależy mi już nawet na wycieraniu potu. Czuje się jak w bardzo gorącej saunie. Siadamy na kamieniach i wypijamy wodę, zjadając przy tym nasze przygotowane jedzenie.
    Minęło 5.5 godziny od czasu rozpoczęcia wspinaczki, kiedy doszliśmy do miejsca w którym czekał na nas kierowca. Nogi mam jak z waty, zalany potem. Przyjemnie jest usiąść w samochodzie.

    Zaraz po powrocie do naszego obozu lunął deszcz. Dobrze. Lepiej teraz niż jutro. Możemy spokojnie odpocząć.

No comments:

Post a Comment