Czwartek – 10 Marzec
Nie chce się wierzyć, bo
przepowiednie były pesymistyczne, ale wstajemy znów przy pięknej pogodzie.
O 6:30 budzi nas
delikatnie jeden z pracowników. Na stole stoi gorąca kawa i ciasteczka. Za
domem jakiś ruch. To inny z tutejszych, pali w piecu. Nad ogniem metalowa beczka
w której grzeje się dla nas woda do kąpieli.
Wychodzimy na śniadanie. Marian od wczoraj źle się czuje na
żołądku i je tylko toast z dżemem. Ja wsuwam jajecznicę z bekonem.
Kiedy opuszczamy obóz, jest już jasno i nie ma jednej chmurki na niebie. Ponownie jesteśmy
jedyni w grupie, ale mamy więcej obsługujących. Tym razem dziewięciu. Nie mają dużego ruchu, więc próbują się dołączyć do naszej dwójki, żeby zarobić napiwki.
Wygląda na to, że Ja i Marian, dzisiejszego dnia, mamy utrzymać całą tutejszą wioskę.
Trasa, którą
dziś dostajemy, zaczyna się od miejsca w którym się znajdujemy. Nie musimy wiec
jechać samochodem. Szczyty jak zwykle pokryte są mgłą.
Muszę sobie pogratulować, że poradziłem sobie z tą dzisiejszą
wspinaczką, chociaż miałem momenty, że brakowało tchu i musiałem przystawać. W
ciągu półtorej godziny, wspięliśmy się 500 metrów. Chociaż dróżka była
wydeptana, to po stromych zboczach, łatwo można stracić równowagę. Do samego
szczytu idziemy w cieniu drzew.
Na wierzchołku, robi się trochę jaśniej ale
idziemy w gęstych chaszczach, bujnej roślinności. Tutaj ciężko pracuje maczeta
w ręku przewodnika. Za szczytem, schodzimy jakieś 100 metrów w dół i tam
rozdzielamy się. Tylko dwóch głównych idzie z nami. Reszta przysiada i czekać
będą na nasz powrót.
Przed nami
poruszają się krzaki. Jest bardzo gęsto i nie bardzo można zobaczyć co jest za
ścianą zieleni. Przewodnik bardzo wolno odsuwa kilka gałęzi i eureka! Są kilka metrów
przed nami. I pierwszy zauważony to srebrno grzbiety, czyli przywódca stada.
Siedzi samotnie i wcina ze smakiem liście i korę.
Po prawej stronie odkrywamy samicę
z maluchem. To gorylątko jest przeurocze. Wisi do góry nogami na gałęzi i
zadowolone kołysze się jak na huśtawce.
Co chwila, niezgrabnie zmienia swoje
pozycje i na końcu prawie spada. Matka go ratuje i ściąga na ziemię. Przyglądamy
się tej grupce. Stoimy teraz dwa metry od nich.
Matce znudziło się to miejsce.
Podnosi się i oddala, szukając wygodniejszego. Przechodząc obok, prawie się o
nas ociera.
Srebrny też odchodzi, a my zaraz za nimi.
Nie trzeba było
daleko szukać. Spotykamy następną samicę, także z dzieckiem. Ponownie
przystanek i przypatrujemy się, nie zapominając o robieniu zdjęć i filmu. Stoimy jeszcze bliżej. Są na wyciagnięcie ręki.
Gorylica robi do nas miny. Przygląda mi się dokładnie. Nie byłem jednak w jej
typie, bo po chwili, odwraca się i znów żuje liście.
Okazuje się, że
srebrny też tutaj jest. Trzeba było wyciąć trochę gałęzi, bo nie było go widać.
Po kilku minutach, coś go zdenerwowało. Zawył, podniósł się błyskawicznie i ruszył
w naszą stronę. Marian był odwrócony do niego tyłem. Ja nagrywałem film z samicą.
Przeszedł wydając groźne dźwięki, ocierając się o Mariana. Strażnicy pytali
się, czy Maryś się nie zmoczył. Stało się to bardzo szybko, więc nie zdążył.
Kilka razy zmieniamy miejsca, ale godzina,
która jest maksymalnym czasem który możemy spędzić z Gorylami, dobiegła końca.
Nie mamy wyboru, musimy wracać.
Droga powrotna prowadzi nas w innym
kierunku, niż ta którą przyszliśmy. Schodząc, spotkaliśmy jeszcze jednego
Goryla. Prawie na niego weszliśmy. Strażnik, próbuje wyciąć kilka gałęzi, dla
lepszego widoku. Goryl, niezadowolony ale tak jak od niechcenia, walną go łapą
w nogi. Widać że nie było to agresywne. Więcej jak delikatnie: odwal się
człowieku!
Jest już bardzo gorąco, a droga którą
schodzimy, jest pod pełnym słońcem.
Wejście było ciężkie, ale zejście jest
trudniejsze. Potykamy się i ześlizgujemy. Kiedy zatrzymujemy się na lunch, nie
zależy mi już nawet na wycieraniu potu. Czuje się jak w bardzo gorącej saunie.
Siadamy na kamieniach i wypijamy wodę, zjadając przy tym nasze przygotowane
jedzenie.
Minęło 5.5 godziny od czasu rozpoczęcia
wspinaczki, kiedy doszliśmy do miejsca w którym czekał na nas kierowca. Nogi
mam jak z waty, zalany potem. Przyjemnie jest usiąść w samochodzie.
Zaraz po powrocie do naszego obozu lunął
deszcz. Dobrze. Lepiej teraz niż jutro. Możemy spokojnie odpocząć.
No comments:
Post a Comment