Thursday, September 6, 2018

Ostatni dzień w Andach

Czwartek - 23 Sierpień

    Dzień, który kończy naszą wycieczkę po górach i wyżynach Boliwii. Będzie też mniej atrakcji, bo musimy dojechać do Uyuni, skąd wracamy samolotem do La Paz.
     Zmienia się krajobraz mijanych okolic. Pojawia się trochę uprawnych pól i zwierząt. Wszystko jest puste, bo jesteśmy w czasie zimowym, ale widać trochę życia.  Pasą się stada lam, przechodzą osły i więcej ptaków.


      Skręcamy w boczną drogę, żeby zobaczyć jeszcze jedną lagunę. Tym razem ostatnia a nazywą się jak zwykle po kolorze - Czarna Laguna. 
    Ukryta między skałami, więc dojechać do końca nie można. Ostatni odcinek, trzeba przejść. Po obu stronach wznoszą się skały a pod nogami mokradła.


 Musimy przeskakiwać między wysepkami traw. Wszędzie płyną strumyki wody. Niektóre pokryte cienką warstwą lodu.  Na końcu trasy wspinamy się lekko pod górę i za tym pojawia się laguna. Ponownie zachwyca. Nie wiem która z nich była najpięknejsza. Każda ma coś specyficznego do zaoferowania. Ta kojarzy się z naszymi górskimi jeziorami.  Trochę żałuję, że wszystko jest takie krótkie, bo można by było tu fajnie odpocząć i zrelaksować się. Oczywiście latem, bo teraz jest trochę za zimno.




      W powrotnej drodze spotykamy te ich olbrzymie zające. Wyjazd samochodem jest trudny. Musimy przebić się przez wiele strumyków a jazda jest po dużych kamieniach i skałach. Po drodze spotykamy innych turystów, którym ta przeprawa się nie udała i ugrzęźli w błocie. Ale znalazł się już inny samochód, który ich próbuje wyciągnąć.


      Teraz dojazd do Kanionu Anakonda. Jak później zobaczymy, nazwa powstała od kształtu rzeki w jego głębi. Wije się jak pełznący wąż.
Musimy wspiąć się na wysokie skały, żeby móc zobaczyć ten wąwóz.  Na końcu posuwamy się wolno jednym z dwóch występów skalnych, które jak wystające palce wchodzą w głąb kanionu. 



Są wąskie i trzeba uważać, bo idziemy na ich krawędzi. Ale opłaca się bo widać stąd całość kanionu. Kilka ryzykownych zdjęć i wracamy do samochodu.




     Na lunch zatrzymujemy sie w Twilight Zone, strefie mroku. Miasteczko, ale nie widać jednej osoby, jakby było opuszczone.  Biedne, niewykończone budynki i kurz. 



Kiedy oni przygotowują lunch w jednym z nich, my spacerujemy ulicami. Dochodzimy na główny plac. Na środku wybudowane jest coś w stylu piramidy Inków. Po prawej stronie kościółek. Zamknięty na kłódkę a wokół domy. Siadamy w słońcu na naszą herbatę z termosu.




     Luch jest w „hotelu”. Zaśmiałem się jak on to powiedział. To podobna ruina jak inne, tylko ma pomieszczenie przypominające stołówkę. Kiedy się posilamy, zauważam kobietę na środku drogi (dobrze że tu nikt nie jeździ), która coś robi. Przewodnik tłumaczy, że wybiera ziarna ze zboża. Czyli uderza suchum zbożem o ziemię, potem bierze to co wypadło i podrzuca do góry a wiatr zabiera wszystko lekkie, pozostawiając cięższe ziarna. Tak jak wszędzie, tylko bardzo dawno temu.
     Teraz do Uyuni. Mamy kilka godzin do odlotu. Dostajemy pokój w hotelu, żeby się odświeżyć i odpocząć. Dziewczyny to robią a ja jak zwykle chcę zobaczyć więcej. Idę do miasta. Uyuni jest bardzo duże, ale to w większości mniejsze domy. Wszystkie bardzo podobne i tak jak w każdym innym miejscu, niewykończone i pokryte kurzem. Doszedłem do centrum, gdzie odbywa się targ. Ulice zapchane straganami. Sprzedają tu wszystko. Można także znaleźć ich straganowe restauracje. 


    Wracam i okazuje się że mam problem. Nie trafiam na moją ulicę. Tu nie ma nazw a jak powiedziałem, wszystko wygląda tak samo. Chodziłem prawie godzinę i coraz więcej tracę orientację. Została nam godzina do wyjazdu na lotnisko a ja nie znam języka, nie zapamiętałem nazwy hotelu i nie wiem na jakiej ulicy. Jedyna rzecz którą pamiętam to jedną ulicę od hotelu był bardzo duży plac zabaw dla dzieci. Teraz już trochę w panice szukam turystów, którzy mówią po angielsku. Wyglądam jak idiota, bo oni pytają się jaka nazwa hotelu a ja na to - nie wiem. Jaka nazwa ulicy, nie wiem. Na końcu znalazłem kogoś, kto wytłumaczył tubylcom że szukam placu zabaw dla dzieci. Wskazali mi kierunek. Tam już prawie biegłem. Na szczęście było to moje miejsce a od niego nie miałem problemu ze znalezieniem hotelu.  Niezła przygoda na zakończenie tej wycieczki.
     Zdążymy jeszcze zjeść obiad w restauracji i teraz lotnisko i przelot do La Paz. Elaine musiała zjeść coś nie odpowiedniego do jej diety i się źle poczuła. 
W La Paz, znajdujemy sie w tym samym hotelu co poprzednio. Kładziemy się spać, bo jutro wczesny lot do Madidi Park.