Tuesday, December 25, 2012

   

          Wtorek  25 Grudzień


     Święta, święta i po świętach. Następny rok i zostają tylko wspomnienia. W polsce jest jeszcze drugi dzień świąt a my za kilka godzin kładziemy się spać i jutro do pracy.

     Wczorajsza wigilia była troszeczkę inna niż co roku. Ponieważ nie było nas na święta Thanksgiving, postanowiliśmy upiec indyka i to był nasz podstawowy posiłek. Jak zwykle tylko nasza trójka. Dzielenie się opłatkiem, składanie życzeń i napychanie żołądków odbyło się na górze.


 

   Po tym zeszliśmy na dół do biblioteki, żeby przy ogniu kominka, kolędach (amerykańskich), rozdać sobie prezenty.






 

   Następnie wróciliśmy na górę na odpoczynek i relaksując się obejrzeliśmy film.

     Skończyłem drugi film z Afryki, z obozu Little Vumbura. Niestety po wrzuceniu go na Youtube, został natychmiast zablokowany. Oczywiście powodem jest używanie muzyki. Nie rozumiem dlaczego to robią. Nikt nie zarabia na tym pieniędzy. Są to filmy rodzinne i nikt nie próbuje wykorzystać kogoś muzyki z powodu zarabków ani nie odbiera wykonawcom piosenek ich dochodów. Ale są takie prawa.  Film wrzuciłem na inną stronę, Vimeo i tam przeszło. Na razie!
     Jest do oglądania ale nie wiem jak długo. W razie czego będę musiał przerobić i zmienić piosenki.

Sunday, December 23, 2012


        Poniedziałek 24 Grudzień


     Najważniejsze, że koniec świata przeszedł pomyślnie i dalej możemy męczyć się naszym obecnym życiem. Wigilia i Świąt Bożego Narodzenia. Są to dni i chwile, w których często myślimy o tym co zdarzyło się w minionym roku. Dla jednych był to rok udany dla innych mniej. Wszystkich nas łączy jedno. Wiara w lepsze jutro. Jesteśmy w te dni wśród swoich najbliższych, więc wykorzystajmy te chwile tak, żeby zostały nam w pamięci, jako najdroższe wspomnienia naszego życia. Tak, jak ja wspominam swoje, kiedy mieliśmy szczęście siedzieć przy wigilijnym stole z dziadkami, rodzicami, wujostwem, kuzynami i rodzeństwem. Było nas tak wielu i teraz kiedy jestem tu na drugim końcu świata i moja rodzina zmniejszyła się do żony i córki, brakuje mi tego i zazdroszczę Wam wszystkim.

 
    Minął rok kiedy odeszli od nas moi rodzice. Nic nie ukoi bólu po ich stracie. Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia i pustka jest jeszcze większa. Przez minione lata, każdy z nas traci kogoś bliskiego, dalej jednak żyjemy między tymi których kochamy i co nas kochają. Niezależnie od wątpliwości które nas przytłaczają, trzymajmy się blisko. W Święta te, pamiętajmy o ich przejmującym sensie dla ludzkich serc. Wróćmy ponownie naszą dziecinną wiarę.

    W Boże Narodzenie nie jest najważniejsze otwieranie prezentów, ale otwarcie naszych serc.

Tego serdecznie Wam wszystkim życzę.
 
 

Saturday, December 22, 2012

       Sobota 22 Grudzień


      Najważniejsze, że koniec świata przeszedł pomyślnie i dalej możemy męczyć się naszym obecnym życiem. Wszystko gotowe na Święta. Zostały tylko te ostatnie czynności, jak przygotowanie posiłków.
    Cały mój wolny czas (którego jest bardzo mało), poświęcam na ukończeniu filmów z naszej wycieczki do Afryki. Pierwszy film jest już na Youtube. Jest to składanka filmów z pierwszego obozu w Kwetsani Camp. 

 

     
     U nas cały czas jesteśmy w szoku po strzelaninie w szkole w stanie Connecticut.  Sytuacje takie zdarzają się często, ale szokuje nas to, że ofiarami były małe dzieci. Jest to nie do wytłumaczenia. Jak chory, zboczony musiał być ten człowiek, który tego dokonał. Jak rodzice tych dzieci dają sobie radę w tych dniach. Może zabrzmi to brutalnie, ale żałuję, że ten chłopak który tego dokonał, zginął i że nie ma czegoś więcej niż kara śmierci.

     Dalej mówi się dużo o huraganie Sandy. W Nowym Jorku, 12-12-12 odbył się koncert z największymi muzykami na świecie, z którego dochody przeznaczone są na pomoc poszkodowanym. Podzielę się z Wami kilkoma uwagami. Wiąże się to trochę z tym co przeżyłem po ataku na WTC. Koncert jako całość był piękny jako idea. Co jednak mnie wyprowadza z równowagi, to używanie słowa bohater. Ludzie w tych czasach, uwielbiają się nazywać się tym słowem.  Na koncercie pokazywali ludzi, którzy tam byli zaproszeni. Pielęgniarki. Bohaterki ze szpitali. Kiedy woda dostawała się do budynków (bardzo wolno), te bohaterki wyprowadziły pacjentów na zewnątrz albo na wyższe piętra. Niektóre wynosiły dzieci na własnych rękach! Wow. To naprawdę bohaterki. A ja głupi myślałem, że to ich praca i mają za to płacone. Oczywiście, że była to trudna sytuacja i musiały ciężko pracować, ale bohaterki! Wszyscy wstają na koncercie i klaskają? Następna grupa to pracownicy sanitarni. Oni pracują po kilkanaście godzin dziennie i sprzątają śmieci z ulic i zniszczonych domów! Wstańcie panowie, pokażcie się wszystkim. To nasi bohaterowie. Wszyscy znów klapią. A ja wyłączam telewizję. Oni zarabiają olbrzymie pieniądze. Przez te kilka, kilkanaście tygodni, zarobią więcej niż przez wiele, wiele miesięcy. I znów ciężka praca ale gdzie tu bohaterstwo. Bohater to ta młoda nauczycielka, która rzuciła się przed dzieci, chroniąc je przed kulami. Ona wiedziała, że może zginąć i tak się stało. Jej trzeba postawić pomnik w tym miasteczku. Ciekaw jestem czy Ci nasi bohaterowie z Nowego Jorku, potrafili by coś takiego zrobić. Tego się nigdy nie dowiemy i nikt od nich tego nie wymaga. Bohaterowie rodzą się w momentach kiedy nikt się tego nie spodziewa.

     Po pracy w strefie zero też było to samo. Tysiące bohaterów. Nikt z nich nie wspominał, że zarabialiśmy olbrzymie pieniądze. Bili się, żeby tam być. A teraz dalej zarabiają. Sądzą o nieludzkie warunki pracy o wykorzystywanie. Ciekaw jestem czy Ci obecni bohaterowie, też znajdą coś, o co będzie można skarżyć miasto. Albo przynajmniej, tak jak 75% strażaków z sierpnia 2001, pójdą na wczesną rentę z pełnym wynagrodzeniem. Zobaczymy. A pisze to bohater ze Strefy Zero. Ha ha.

Thursday, December 13, 2012



   13 Grudzień   


 

    Wypisał mi się tusz w długopisie po tych afrykańskich opowieściach, więc miałem odpoczynek.

    Ostatnie dni są pełne przygotowań do Świąt. Wszystko w domu skończone. Najważniejszą częścią dekoracji domu są choinki. Pierwsza stoi w naszym pokoju wypoczynkowym. Jest ona zawsze w kolorze złotym, srebrnym i białym. Przy tej choince spożywamy nasz świąteczny posiłek. Oczywiście przy kolędach. Może raczej muzyce świątecznej, bo chyba trudno nazywać amerykańskie piosenki, kolędami.

 

    Druga stoi w naszej bibliotece. Ta jest w kolorach bordowym, złotym i srebrnym. 

 

Do tego pokoju schodzimy po obiedzie. Tutaj leżą prezenty i przy ogniu kominka, ponownie muzyce świątecznej, rozdawane są wszystkie podarunki. Później kawa i ciastko ( w tych dniach wszystkie nasze diety są zawieszone ), wino, rozmowy. Na samo zakończenie oglądamy jakiś ulubiony świąteczny film.

    Następna część dekoracji to miniaturowe świąteczne miasteczko. Składam to wszystko co roku i znajduje się ono w naszym pokoju do zabaw.

 





    Ostatnią częścią wystroju to światła na zewnątrz. Ilość i jakość zależy od roku w którym je ubieram. Tym razem trochę skromniejsze, ponieważ nie mamy imprezy sylwestrowej i braku czasu(z powodu tegorocznych opóźnień). Oczywiście cały dom ma jeszcze wiele mniejszych dekoracji ale trudno to pokazać na zdjęciach, bo drobniejsze i każde w innym miejscu.

     Jutro, czyli w piątek, jedziemy do Elaine mieszkania. Tam spędzimy jej urodziny. Mamy zamówioną rezerwację do włoskiej restauracji obok jej domu. Wieczorem wracamy do naszej chałupki. W sobotę natomiast, mamy bal świąteczny, organizowany przez moją firmę. Będą tam wszyscy z najważniejszych osób. Zaproszenia są dla pracowników z żonami lub mężami, około 150 osób. Będziemy bawić się do północy a później bawić się w chowanego, czyli jak przejechać 90 kilometrów, żeby go nie złapała policja. Kilka zdjęć z tego miejsca ale z okresu letniego. Jest tam pięknie zimą, kiedy leży śnieg. Wszystko jest pięknie oświetlone i bardzo romantyczne.
 













 

Saturday, December 8, 2012


   23 Listopad



    Niestety. Nasza wycieczka dobiegła końca. Jutro wracamy do domu. Musimy ten dzień dobrze wykorzystać.
    Budzenie zamówiłem na szóstą rano. O 6:20 spotykamy się z naszym przewodnikiem. Ma być to trochę inne safari. Land Rover, został zamieniony na słonia. Miejsce do którego się udajemy, oddalone jest od nas tylko pół godziny. Po przybyciu na miejsce podają nam śniadanie. W tym czasie pojawiają się słonie. Jeden przy drugim, ustawiają się przy balustradzie tarasu na którym jemy. Podchodzimy do nich i mamy pozwolenie na poznanie się z nimi. Pokryte są całe wysuszonym, czerwonawym błotem. To jest ich krem na opalanie. Za chwilę, nasze ręce też są czerwone.

     Idziemy do miejsca gdzie ustawione jest podium ze schodami. Jedna para po drugiej wspina się na górę i dosiada wybranego słonia. Nam dostaje się największy ze stada o imieniu Jumbo. Na początku jest trochę niewygodnie ale szybko przyzwyczajamy się do tej jazdy. Trochę zarzucało przy schodzeniu po stromym zboczu wyschniętej rzeki. Jumbo kilka razy po zatrzymaniu, kołysał się w lewo i prawo. przewodnik przepraszał i tłumaczył, że słoń ten jest trochę nieposłuszny i próbuje zrzucić pasażerów. Ładnie!


    W połowie drogi zaczyna kropić deszczyk. Zepsuło to trochę tą wyprawę. Wszyscy przyspieszyli. Zatrzymaliśmy się na chwilę na krawędzi wąwozu, na oglądanie widoków. Przez całą drogę, kręcą nam film. Będzie dobrym dodatkiem do moich.
    Po zakończeniu jazdy, każdy z nas mógł nakarmić swojego słonika w nagrodę za wykonaną pracę. Można mu było wrzucać pokarm do trąby a on to potem wydmuchiwał wszystko do jamy ustnej, albo po prostu wrzucić mu garść tych smakołyków prosto do gęby. Po pożegnaniu z Jumbo, poszliśmy na kawę a tam stał gepard. Jego trener opowiedział historię jego życia. Mogliśmy podejść do Sylwestra (takie miał imię) i go pogłaskać. Piękny kotek. Widać było, że wielu ludzi miało problem ze zbliżeniem się do niego.

    Wracamy do hotelu., ale mamy tylko 3 godziny wolnego. O drugiej mamy zarezerwowaną wycieczkę na oglądanie wodospadu. 

Wodospady Wiktorii – są na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii. Przed przybyciem Europejczyków na te tereny zwane były Mosi-oa-Tunya, co w języku lokalnego plemienia Kololo oznacza Mgła, która grzmi.
Odkryte w 1855 roku przez badacza Livingstna, który wówczas powiedział o nich: Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie. Wodospady Wiktorii uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata. Wysokość spadku wody wynosi 108 m, szerokość wodospadu 1,7 kilometra. W sezonie szczytowym w każdej sekundzie przetacza się tam ponad 9 milionów litrów wody.
     My jesteśmy w suchym sezonie. Widoczne skały, normalnie zalane są wodą. Jak się okazuje to nawet dobrze dla nas, bo w innym czasie mało można zobaczyć. Takie ilości spadającej wody, tworzą olbrzymie obłoki z kropel wody i widoczność jest ograniczona. To wszystko powoli opada, czyli ciągły deszcz.








     Już dawno przestało padać i jest bardzo gorąco. Wracamy szybkim krokiem, bo zostało nam mało czasu do następnej wycieczki. Znów przejeżdżamy samochodem do innego miejsca nad rzeką Zambezi, gdzie czeka na nas mały prom. Są tam stoliki i podają nam cały czas jedzenie i alkohol naszego wyboru. Zostajemy przy piwie i winie. rzeka jest olbrzymia i bardzo spokojna. Spotykamy kilka krokodyli, hipopotamy i jak zwykle bardzo dużo ptaków.
 



 
Na zakończenie oczywiście spektakularny zachód słońca.


   
 
   Wracamy na ląd, gdzie czeka na nas ten sam kierowca. Wozi nas przez cały dzień. Tym razem przybywamy do restauracji Boca. Przy wejściu odbywa się popis tańca, śpiew grupy złożonej z tutejszych Zulu.
 
 
 Ubierają nas w ich tradycyjne chusty, malują jakieś znaki na twarzy, co oznacza ich powitanie i udajemy się na posiłek.
    Jest to olbrzymie miejsce, troszeczkę kształtem przypominające cyrk.


 Niestety. Przez te wszystkie dni, zachwycałem się jakością jedzenia, to w tym najdroższym miejscu wszystko było straszne. Nic nie smakowało albo było nie jadalne. Zaczęli od tradycyjnego piwa tutejszych ludów. Jak zepsute mleko z alkoholem. Pfee! Przystawki. Whee! Sałatki i warzywa? Gdyby nie było pomidorów i sałaty to reszta Pfu! Na końcu różne rodzaje mięsa robione na BBQ. Nawet nie skomentuję. Powciskałem w siebie trochę tego wszystkiego, bo przecież zapłacone i nie pójdę na drugi obiad. Nie było to jednak przyjemne. Obok nas był stół na 20 osób i pełen rodaków z polski. Musieli być mniej wybredni od nas, bo wyglądało, że im smakowało albo byli wygłodzeni. Jedna kobieta z tej grupy, robiła zdjęcia każdemu rodzajowi jedzenia. Czekaliśmy w kolejce (bo był to Buffet) bo ona cykała zdjęcia nawet sałatkom. Przy mięsach zatrzymała się i najpierw robiła nieusmażonym mięsom a później po usmażeniu. Może kucharka!
    Już widzę, jak po powrocie do polski, posadzi rodzinkę przed telewizorem i cały wieczór: O tutaj jest zielony groszek, piękny prawda? Tutaj mamy ziemniaczki. Zobaczcie jaki nieregularny kształt. Wow! Tutaj wieprzowinka przed smażeniem. Widzicie nawet trochę krwi na niej a tu po usmażeniu. Duża różnica, prawda?
    A ja głupi przez dziesięć dni robiłem zdjęcia zwierzętom!
    Nie czekaliśmy na deser. Szybko wyszliśmy, żeby zdążyć coś przegryźć w naszym hotelu. Po przejściu głównego wejścia w Victoria Hotel, przechodzi się przez plac, gdzie są dwa zbiorniki wodne z liliami wodnymi i rybami. Było już ciemno. Powietrze wypełnione było rechotaniem żab. Trochę inne niż nasze, polskie choć z wyglądu dużo się nie różnią.

   
 Zamówiliśmy sobie dobry deser i cappuccino. Humor natychmiast się poprawił.
    Wracamy do pokoju. To już koniec. Od dziś, będziemy żyli tylko wspomnieniami o Afryce. Ale za to jakimi! Zawsze się mówi: nie oczekuj zbyt wiele, bo możesz się zawieź. Tym razem nie było to prawdą. Odwrotnie. Otrzymaliśmy dużo większych wrażeń niż oczekiwaliśmy.

 

Tuesday, December 4, 2012

 

  Świąteczne przygotowania. 

 
    I nie tylko. Koniec listopada i grudzień są okresem wypełnionym pracą. Choć większość prowadzi do przyjemności to jednak nie raz zastanawiam się czy to jest przyjemny miesiąc czy odwrotnie. Ten rok jest jeszcze więcej skomplikowany. Najpierw huragan, następnie opóźnione halloweenowe party i wyjazd do Afryki. Zostało tak mało czasu. Każda chwila wypełniona jest pracą. W ostatni weekend ubrałem choinkę w pokoju wypoczynkowym i może połowę dekoracji na zewnątrz domu. Wiesia wystroiła cały dom. W tym tygodniu muszę jeszcze ubrać choinkę w bibliotece i skończyć na zewnątrz.
     Światełka są najgorsze. Oni robią je tak, żeby działały tylko rok lub dwa. Staram się zawsze trochę z nich uratować i szukam tych zepsutych lampek. Niestety zajmuje to godziny i wreszcie wyrzucam połowę z nich i lecę do sklepu po nowe. Tak też było w tym roku. Trzeba zabrać się do pisania kartek. Trochę doszło znajomych i lista powiększyła się do 150-ciu. Na zewnątrz domu zostało trochę pracy przy zwinięciu wszystkiego na zimę. Po garażu i strychu nie można przejść, bo leżą pudła po Halloween i nowe ze Świąt Bożego Narodzenia. Trzeba to posprzątać i zorganizować w sposób, żeby  można było znaleźć łatwo na następny rok.
    Na komputerze mam zaległe projekty filmu z polski, zabawy halloweenowej no i oczywiście Afryki. Oprócz tego normalne, codzienne obowiązki. Pfiu. Zmęczyłem się pisaniem o tym.
    Najgorsze jest, że mam taki charakter ( nie wiem kogo za to winić, chyba rodziców), że nie potrafię odpoczywać, jak mam coś do roboty. Zazdroszczę tym, którzy potrafią pospać lub wyciągnąć się przy telewizji i nie ważne ile jest do zrobienia. A ja jak wrócę z pracy i zjem obiad, trochę się zrelaksuję i przysnę na chwilę, to po chwili zrywam się jakby się paliło i zaczynam coś robić. Straszne i kiedyś muszę to zmienić.
    Zdjęcia z dekoracji będą jak wszystko skończę. teraz wracam do Afryki.

    22 Listopad


    Wstajemy później niż zwykle. Dane jest nam pospać do szóstej. Niestety. Jedyna rzecz, która nam tu dokucza to trudności z uśnięciem. Spaliśmy  źle kolejną noc. Nie jesteśmy jednak zmęczeni.
    Niebo pokryte jest chmurami. Temperatura 30 stopni. Nieraz spadają drobne krople deszczu. Wyjazd na lotnisko jest o godzinie 11-tej. Korzystamy z tego i udajemy się na afrykańskiej łódce po okolicznych wodach. Jest nas trójka. Ja z Wiesią siedzimy wygodnie na dnie łodzi a przewodnik stoi za nami i odpycha się długim drewnianym drągiem.


To nie ma nic wspólnego z Safari. Raczej relaks. Szczególnie, że jest to ostatni dzień w tym miejscu. Widoki różnią się od poprzednich. Miniaturowe żabki, ryby, lilie wodne.



 
 


Słychać co chwila, jak przez te płytkie wody przeprawiają się różne zwierzęta. Raz udało nam się dogonić duże stado szybko biegnących antylop. Chcą dostać się szybko na suchy ląd i nie ryzykować spotkania z krokodylami. Wyprawa jest krótka. Po dwóch godzinach szykujemy się na wyjazd.

    12 po południu. Nadlatuje samolot. Tylko na cztery osoby. Znów problem z załadowaniem naszych bagaży. Kiedy znajdujemy się w środku, poznajemy znajomą parę. Byli oni z nami w Kwatsani Kamp. Też lecą do wodospadów Wiktorii. Mamy półtorej godziny lotu. Niebo jest dalej zachmurzone samolocikiem rzuca w różnych kierunkach. Kilka dziur powietrznych i spadamy kilka metrów na dół w ciągu sekundy. Trzymam się dzielnie ale rzucam okiem w poszukiwaniu papierowej torebki. Wieśka śpi! Wszystko kończy się szczęśliwie.
    Zbliżając się do Zimbabwe, widzimy zmiany w wyglądzie terenów. Skończyły się zbiorniki wodne, ziemia staje się szara. Tysiące drzew i ani jednego listka. Wszystko wypalone przez słońce. Później dowiadujemy się, że cała ta roślinność wyczekuje deszczu, który jest spóźniony w tym roku. Kilka dni deszczu i okolice pokrywają się zielenią i wszystko wraca do życia.
    Lądujemy na samym końcu Botswany. Zaraz obok jest punkt (jedyny taki na świecie), gdzie spotykają się cztery kraje. Botswana, Zambia, Namibia i Zimbabwe.
    Czeka na nas samochód, który zabiera nas do przejścia granicznego. Wypełniamy podania o wizy, wbijają stempel, płacimy 70 dolarów i znajdujemy się w Zimbabwe.
    Tym razem drogą asfaltową, w 40 minut dobijamy do Victoria Falls Hotel. Jeden z najstarszych hoteli w Afryce. Wybudowany w 1904 roku. Zamieszkiwało tu wielu sławnych ludzi, między innymi królowa Anglii.








    Przepiękny w stylu kolonialnym, zachwyca położeniem. Wszystko na nas czeka i po pół godzinie wychodzimy na zewnątrz. Z tyłu budynku położony jest duży taras, na którym znajdują się stoliki hotelowej restauracji. Zatrzymujemy się na piwo i papierosa. Oczywiście piwo lokalne, Zambezi, czyli nazwa rzeki przepływającej obok. Siedząc tam, oglądamy słynny most Victoria Bridge a z lewej strony unoszące się w powietrzu obłoki wodne powstałe z pobliskiego wodospadu.


Olbrzymie stare drzew, na których pojawiają się małpki a przez trawnik przebiegają guźce (skąd taka nazwa?).


    Jutro mamy ostatni pełny dzień naszej wycieczki i ma być wypełniony atrakcjami. Postanawiamy zjeść wczesny obiad i iść spać.
    Muszę przyznać, że nie spodziewałem się dobrego jedzenia w Afrykańskich krajach. Duża pomyłka. Nawet w kempingu było bardzo dobre. Tutaj spróbowaliśmy regionalnych przysmaków. Wiesia zamówiła krokodyla a ja strusia. Przepyszne. Wielka niespodzianka i z napełnionymi brzuchami udaliśmy się na odpoczynek.