Sobota 12 Marzec
Obawiałem się
problemu ze spaniem. Było bardzo gorąco, ale ochłodziło się po 12-tej i
spokojnie przespałem tą noc. O siódmej rano wyszliśmy na spacer po sawannie. Zawiózł
nas tam samochód. Jak zwykle, przewodzi nam człowiek z karabinem maszynowym.
Pogoda sprzyja, bo niebo lekko przykryte chmurami i temperatury są znośne. Spotkaliśmy
kilka zebr, antylop, bawołów. Całość jednak niezbyt ciekawa. Potwierdza się
moje pierwsze wrażenie z tego miejsca o braku dobrej organizacji. W innych
krajach wycieczki takie prowadzone są w miejscach gdzie się coś dzieje, np. przy
zbiornikach wodnych. Przynajmniej jest dużo ptaków. Tutaj nawet jak coś przechodziło,
wyczuwało nas prędzej niż my je zauważyliśmy i szybko znikały. Po godzinie
wracamy do hotelu i tu następna niespodzianka.
Mówią nam, że następne wyjście mamy o 15-tej, czyli 6
godzin i nic do robienia. Tylko odpoczywać.
Wjazd na tereny
jeziora (do którego się udajemy) to przekroczenie granicy innego parku i
ponowny przejazd przez bramki ze strażnikami.
Na dużym placu
przed jeziorem, pasie się kilka guźców (warthog). Obeznane z ludźmi, pozwalają zbliżyć
się do siebie na odległość kilku kroków.
Kiedy jednak dajemy następny, podnoszą
się i groźnie warczą.
Łódź jest duża z
silnikiem. Jest z nami dodatkowych 10 osób. Siedzimy z tyłu, więc nikt nam nie zasłania i dużo miejsca do robienia zdjęć. Okolice
wody to natychmiast świat ptaków. Najwięcej jest rożnego rodzaju, mojego
ulubionego ptaszka – Kingfisher czyli Zimorodek. Szczególnie ten Afrykański Pygmy Zimorodek. Jest przepiękny.
Wszystkie polują
na ryby. Wzbijają się wysoko nad powierzchnię i wyszukują przepływających ryb. Spadają
na nie jak kamień i po udanym ataku, wzbijają się z rybką w dziobie. Siadają na
pobliskich drzewach i uderzają rybką o
konary. Po upewnieniu się, że ryba już nie oddycha, zabierają się do jedzenia.
Innym ciekawym
ptakiem jest wikłacz (Southern Masked Weaver).
Budują one wiszące z gałęzi gniazda. Ciężka praca, bo
trzeba złapać kilka cieniutkich gałązek i związać je razem. Potem naznosić różnych
traw i upleść nowe gniazdo. Wejście jest od dołu.
Samica obserwuje uważnie jak
on pracuje. Ten po każdych kilku minutach pracy, podlatuje pod nią i wykonuje
szaleńcze tańce. Powrót do pracy i tańce. I tak w kółko.
Samica, jak każda baba, nie pokazuje, że ją to interesuje.
Po zakończeniu budowy i długich prośbach samca, podlatuje do gniazda, ogląda je
dokładnie i zaakceptuje lub nie. Kiedy jej się nie spodoba, rozrywa je na strzępy
i biedny samiec musi zaczynać od nowa. Można siedzieć tu godzinami i przyglądać
się tej „zabawie”.
Najwspanialszym
ptakiem, których jest też dużo, jest African Fish Eagle - Bielik Afrykański.
Najefektowniejsze są zdjęcia zrobione w czasie jego lotu.
Czeka na nas wiele
innych atrakcji. Mijamy dziesiątki hipopotamów.
W większości wypadków, wystają
im tylko głowy. Kiedy zbliżamy się, chowają się i wypływają kilkanaście metrów
dalej. Bawią się tak z nami. One widzą dokładnie gdzie płynie łódka a my
szukamy ich w ciemno.
Przepływa duży
krokodyl a później spotykamy malutkiego, wygrzewającego się w słońcu.
Wracamy do
brzegu. Wysiadamy i rozdajemy napiwki. Kierowca zabiera nas z powrotem do
hotelu.
W drodze do
jeziora, spotkaliśmy stado antylop a miedzy nimi jedną, która nie żyła. Musiała
już tam dłużej leżeć, bo trochę śmierdziało. W drodze powrotnej , wokół niej
stało już dziesiątki sępów.
Biły się między sobą o każdy kawałek padliny.
Po
kilku minutach musieliśmy odjechać, bo Marian i kierowca nie mógł znieść tych „zapachów”.
Mnie to nie przeszkadzało. Musi to być przyzwyczajenie z dzieciństwa i
obcowania z Bacutilem.
Tak
zakończyliśmy, nie wspominając o obiedzie, nasz ostatni pełny dzień w Ugandzie.