Monday, March 28, 2016

Wracamy na północ Ugandy.

    
Piątek  - 11 Marzec

Powinien to być krótki dzień do opisywania. Żeby dojechać do wybranych miejsc, musieliśmy przejechać przez całą Ugandę a zajmuje to trochę czasu. Dzisiaj opuszczamy Gorilla Camp na południu kraju i jedziemy wschodnią stroną do Lake Mburo National Park. Zajmuje to prawie 7 godzin. Pierwsza część to jak zwykle przejazd przez małe miasteczka. Na pewno nie jest to nudna przejażdżka. Przyglądanie się tutejszemu życiu, zachowaniu ludzi jest zawsze fascynujące. Mijamy wioskę za wioską. Znów pełno dzieci czekających na okazje pomachania nam i wydania okrzyku powitania.
    Próbuję zrobić trochę zdjęć z tych miejsc. Nie zawsze się udaje, bo przelatujemy dość szybko. Na celowniku są sklepy z mięsem, lub raczej z jednym kawałkiem mięsa. Ich produkty muszą być kolorowe. To jest chyba najważniejsze. Czy ktoś u nas kupiłby np. materac do łóżka w kwiateczki? A tam każdy jest w najróżniejszych kolorach.


      Wszędzie zbierają się grupki motocyklistów. U nas byłoby to towarzyskie spotkanie fanatyków motocykli. Tam to postój taksówek. 


Tak, właśnie motocykl jest tutaj najpopularniejszą wersją dowożenia klientów do celu. Przyglądając się tym jazdom, zastanawiamy się ile jest tutaj wypadków i kierowca potwierdza, że bardzo dużo. Szczególnie kobiety, które siedzą bokiem, bez trzymania, w długich sukniach, gubione są często w czasie takich podroży. 


Także suknie wkręcają się w szprychy kół.
    Najwięcej jest sklepów ze wszystkim i niczym. Każdy ma trochę napojów, słodyczy, kilka owoców i inne drobiazgi. 


Są też usługi jak krawcowa.


   Zakład napraw samochodowych i pokazanie nam, że bez mechanicznych podnośników, też można zajrzeć pod samochód.


     W jednej z tych wiosek, kierowca przystaje i kupuje smażone banany. Rzuca się na nas duża grupa sprzedających. Talerze pełne bananów. Świeżych, niedawno zerwanych z drzew, smażonych, pieczonych, gotowanych, trzymanych na głowach. 




  Marian cyka zdjęcie jednej, która nie jest z tego zadowolona.

Sprzedają także inne owoce i te ich szaszłyki nie wiadomo z czego.
      Próbujemy tego smażonego. Wolę świeże. Ten nie ma dużo smaku. Zjadamy po jednym i to mi wystarcza.
Podbiegają też dzieci i rozdajemy co mamy przy sobie. Jakieś czekoladki, orzechy, ciasteczka.


    Ponownie w drogę. Kilka szybkich przystanków na zrobienie zdjęć ptakom i zwierzętom spotkanym po drodze. 



Mijane tereny są nadal górzyste i bardzo ładne. Najpierw pokryte były plantacjami bananów, teraz herbaty.
     Wjeżdżamy w centrum trochę większego miasteczka. Tutaj pojawiają się meczety i muzułmanie, choć jest ich bardzo mało. Zatrzymujemy się na lunch. W hotelu, restauracji. My otwieramy swoje, przygotowane posiłki. Bałbym się cos tutaj zjeść. Kierowca zamawia sobie tradycyjne jedzenie. Główne danie to jakiś placek z bananów, bardzo podejrzanie wyglądający chleb i jakaś ciastowata masa, prawdopodobnie też bananowa.
      Zaraz za miastem zmieniają się pejzaże. Tereny się wyrównują i pojawia się sawanna. Jest już bardzo gorąco, prawie 30 stopni i nie ma wilgoci. Temperatury te muszą się tutaj utrzymywać w tych granicach, bo zieleń nie jest już taka głęboka i soczysta.
    Jesteśmy w ostatnim miejscu. Mihingo Lodge.  Ponownie na wysokich skałach z widokiem na duże jezioro a z drugiej strony na mały zbiornik z wodą do którego cały czas dochodzą zwierzęta na ochłodzenie.



Nasz domek, namiot jest olbrzymi. 



Mamy główną sypialnię, przedsionek, łazienkę, toaletę. Okna to po prostu siatki i Marian teraz siedząc na kiblu, może nie tylko rozwiązywać krzyżówki ale przyglądać się naturze.



    To miejsce ma kilka braków. Nie ma internetu, drzwi nie mają zamków i każdy może wejść. Obsługa też nie jest taka przyjemna jak w poprzednich, chociaż nic nie można im zarzucić.
     Po zostawieniu walizek idziemy na basen. Jest położony na skraju skały, na którym stoi hotel. Na dole przy wodzie stoją zebry i antylopy.


   Popływaliśmy, poopalaliśmy się i na koniec dnia jak zwykle obiad.
    Wracamy do domku. Tutaj, jak przystało na afrykański kraj, za siatkami usypia nas dziesiątki głosów. Jeden jest trochę denerwujący. Brzmi jak gra komputerowa. Ta w której przebija się baloniki. Marian obawia się że nie uśnie.
Jutro ostatni pełny dzień.