Friday, August 25, 2017

Glen Canyon

  Wycieczki następnego dnia stają pod znakiem zapytania. Miał być on dniem odwiedzin The Waves i ich okolic. Nie dało się jednak nic zalatwić przez telefon. Okazuje się że aby się tam dostać, trzeba jechać do miasta w Utah, około 120 kilometrów od nas. Tam złożyć podanie o pozwolenie i niewiadomo, czy takie dostaniemy. Waves znajdują się około 50 kilometrów od nas. Nie decydujemy się na taki zwariowany pomysł. Moglibyśmy spędzić dzień w samochodzie i nic nie zobaczyć. Organizuję więc coś na kolanie. Obok nas jest droga do parku Glen Canyon. Pytamy trzech ludzi tutaj pracujących i żyjących ale nikt nic nie wie na temat i co tam można zobaczyć. Nic nam nie pozostało tylko jechać w ciemno.
    Pierwsze przystanek jest zaraz przy drodze. Jesteśmy sami. Większość turystów jest w tych najpopularniejszych terenach. Tutaj widać ile jest dziwnych i pięknych miejsc o których nikt nic nie wie lub do których nie można się dostać. 





 


 

     Po spacerze i zdjęciach jedziemy dalej. Znajdujemy się w dolinie, przez którą przepływa rzeka Colorado. Dawno temu jeden z białych twarzy, zbudował tratwę i miejsce przeprawy na drugą stronę rzeki. Zostało kilka rzeczy po nim. Rozpadnięty domek,


Części maszyny parowej, ciągnącej prom.


 Colorado nie jest łatwą rzeką do przebicia się na drugi brzeg.
     Najpierw chłodzimy się w lodowatej wodzie. Robimy długi spacer jej brzegami. Nasza strona jest płaska, z piaskiem. Ta druga to skały. Widać przepływające tratwy po wzburzonych wodach. Szkoda że zabraknie nam czasu na taki spływ.


 
  
    Wspinamy się pod góry. Jak zauważyliście nie mamy problemu z chodzeniem w każdym kierunku. Ha, ha. Nie, nie. Indianie się nie zlitowali. To jest park stanowy i można tu deptać piach.
      Weszliśmy na wzgórza, które zaskakują nas swoimi kolorami. Skały są tu w oddcieniach czerwonego i zieleni. Następna poważna wspinaczka. Wypijamy po kilka butelek wody.





     Wyjeżdżamy z parku. Czas na drugie miejsce na mojej liście. Wracamy do miasteczka Page. Tylko kilkanaście minut od jego granic, wjeżdżamy na parking. Dziesiątki samochodów. Prażące słońce. Ostrzegawcze napisy o jego niebezpieczeństwie. Tłumy ludzi, połowa to Chińczycy. Długa piaszczysta droga pod górkę. Wielu z nich nie wytrzymało tej gorączki i odpoczywa na poboczu a inni potrzebują pomocy.
    Dochodzimy do miejsca gdzie widać nasz cel. Teraz troche z górki i jesteśmy.
Horseshoe Band, czyli zakręt podkowy.




      ...........   To była ta cisza w której musiałem postać, żeby zachwycić się tym widokiem. Jest tu jednak trochę nieprzyjemnie. W środku podkowy, na szczycie którym jesteśmy jest kilka wielkich kamieni. Na każdym dziesiątki ludzi próbujących zrobić sobie zdjęcie. Jeżeli im się nawet uda, to są zawsze w towarzystwie wielu innych. Dziwne, bo nasz krótki spacer w lewo i jesteśmy prawie sami. Tam bawimy się w fotografowanie miejsca i nas na jego tle. Co można powiedzieć. Zdjęcia chyba to przekarzą.




    Wszyscy po tych sejach fotograficznych wracają do samochodów. Nadchodzą następni. My idziemy na wspinaczkę w prawo. Tam są już poważniejsze skały. Stajemy na krawędziech spoglądając w dół. Zabwne jest to, że ja mam lęk przestrzeni a tutaj Wieśka wpada w panikę. Co chwila krzyczy na mnie i Elaine, że stajemy za blisko. Zaczyna nas nawet to irytować, bo ona jest zawsze z tych, którzy ryzykują. Także w tym miejscu nie odmawiamy sobie przystanku na herbatę i ciastko. Tutaj już jesteśmy sami.





    Teraz mogę uznać, że dzień ten nie był stracony. I następny haczyk, następne miejsce skreślone z mojej listy.