Świąteczne przygotowania.
I nie tylko. Koniec listopada i
grudzień są okresem wypełnionym pracą. Choć większość prowadzi do przyjemności
to jednak nie raz zastanawiam się czy to jest przyjemny miesiąc czy odwrotnie.
Ten rok jest jeszcze więcej skomplikowany. Najpierw huragan, następnie
opóźnione halloweenowe party i wyjazd do Afryki. Zostało tak mało czasu. Każda
chwila wypełniona jest pracą. W ostatni weekend ubrałem choinkę w pokoju wypoczynkowym
i może połowę dekoracji na zewnątrz domu. Wiesia wystroiła cały dom. W tym
tygodniu muszę jeszcze ubrać choinkę w bibliotece i skończyć na zewnątrz.
Światełka
są najgorsze. Oni robią je tak, żeby działały tylko rok lub dwa. Staram
się zawsze trochę z nich uratować i szukam tych zepsutych lampek. Niestety
zajmuje to godziny i wreszcie wyrzucam połowę z nich i lecę do sklepu po
nowe. Tak też było w tym roku. Trzeba zabrać się do pisania kartek. Trochę
doszło znajomych i lista powiększyła się do 150-ciu. Na zewnątrz domu zostało
trochę pracy przy zwinięciu wszystkiego na zimę. Po garażu i strychu nie
można przejść, bo leżą pudła po Halloween i nowe ze Świąt Bożego
Narodzenia. Trzeba to posprzątać i zorganizować w sposób, żeby można było znaleźć
łatwo na następny rok. Na komputerze mam zaległe projekty filmu z polski, zabawy halloweenowej no i oczywiście Afryki. Oprócz tego normalne, codzienne obowiązki. Pfiu. Zmęczyłem się pisaniem o tym.
Najgorsze jest, że mam taki charakter ( nie wiem kogo za to winić, chyba rodziców), że nie potrafię odpoczywać, jak mam coś do roboty. Zazdroszczę tym, którzy potrafią pospać lub wyciągnąć się przy telewizji i nie ważne ile jest do zrobienia. A ja jak wrócę z pracy i zjem obiad, trochę się zrelaksuję i przysnę na chwilę, to po chwili zrywam się jakby się paliło i zaczynam coś robić. Straszne i kiedyś muszę to zmienić.
Zdjęcia z dekoracji będą jak wszystko skończę. teraz wracam do Afryki.
22 Listopad
Wstajemy później
niż zwykle. Dane jest nam pospać do szóstej. Niestety. Jedyna rzecz, która nam
tu dokucza to trudności z uśnięciem. Spaliśmy źle kolejną noc.
Nie jesteśmy jednak zmęczeni.
Niebo pokryte
jest chmurami. Temperatura 30 stopni. Nieraz spadają drobne krople deszczu.
Wyjazd na lotnisko jest o godzinie 11-tej. Korzystamy z tego i udajemy się na afrykańskiej
łódce po okolicznych wodach. Jest nas trójka. Ja z Wiesią siedzimy wygodnie na
dnie łodzi a przewodnik stoi za nami i odpycha się długim drewnianym drągiem.
To nie ma nic wspólnego z Safari. Raczej relaks. Szczególnie, że jest to ostatni dzień w tym miejscu. Widoki różnią się od poprzednich. Miniaturowe żabki, ryby, lilie wodne.
Słychać co chwila, jak przez te płytkie wody przeprawiają się różne zwierzęta. Raz udało nam się dogonić duże stado szybko biegnących antylop. Chcą dostać się szybko na suchy ląd i nie ryzykować spotkania z krokodylami. Wyprawa jest krótka. Po dwóch godzinach szykujemy się na wyjazd.
12 po południu.
Nadlatuje samolot. Tylko na cztery osoby. Znów problem z załadowaniem naszych
bagaży. Kiedy znajdujemy się w środku, poznajemy znajomą parę. Byli oni z nami
w Kwatsani Kamp. Też lecą do wodospadów Wiktorii. Mamy półtorej godziny lotu.
Niebo jest dalej zachmurzone samolocikiem rzuca w różnych kierunkach. Kilka
dziur powietrznych i spadamy kilka metrów na dół w ciągu sekundy. Trzymam się
dzielnie ale rzucam okiem w poszukiwaniu papierowej torebki. Wieśka
śpi! Wszystko kończy się szczęśliwie.
Zbliżając się do
Zimbabwe, widzimy zmiany w wyglądzie terenów. Skończyły się zbiorniki wodne,
ziemia staje się szara. Tysiące drzew i ani jednego listka. Wszystko wypalone
przez słońce. Później dowiadujemy się, że cała ta roślinność wyczekuje deszczu,
który jest spóźniony w tym roku. Kilka dni deszczu i okolice pokrywają się zielenią
i wszystko wraca do życia.Lądujemy na samym końcu Botswany. Zaraz obok jest punkt (jedyny taki na świecie), gdzie spotykają się cztery kraje. Botswana, Zambia, Namibia i Zimbabwe.
Czeka na nas samochód, który zabiera nas do przejścia granicznego. Wypełniamy podania o wizy, wbijają stempel, płacimy 70 dolarów i znajdujemy się w Zimbabwe.
Tym razem drogą asfaltową, w 40 minut dobijamy do Victoria Falls Hotel. Jeden z najstarszych hoteli w Afryce. Wybudowany w 1904 roku. Zamieszkiwało tu wielu sławnych ludzi, między innymi królowa Anglii.
Przepiękny w stylu kolonialnym, zachwyca położeniem. Wszystko na nas czeka i po pół godzinie wychodzimy na zewnątrz. Z tyłu budynku położony jest duży taras, na którym znajdują się stoliki hotelowej restauracji. Zatrzymujemy się na piwo i papierosa. Oczywiście piwo lokalne, Zambezi, czyli nazwa rzeki przepływającej obok. Siedząc tam, oglądamy słynny most Victoria Bridge a z lewej strony unoszące się w powietrzu obłoki wodne powstałe z pobliskiego wodospadu.
Olbrzymie stare drzew, na których pojawiają się małpki a przez trawnik przebiegają guźce (skąd taka nazwa?).
Jutro mamy
ostatni pełny dzień naszej wycieczki i ma być wypełniony atrakcjami.
Postanawiamy zjeść wczesny obiad i iść spać.
Muszę przyznać,
że nie spodziewałem się dobrego jedzenia w Afrykańskich krajach. Duża pomyłka.
Nawet w kempingu było bardzo dobre. Tutaj spróbowaliśmy regionalnych
przysmaków. Wiesia zamówiła krokodyla a ja strusia. Przepyszne. Wielka
niespodzianka i z napełnionymi brzuchami udaliśmy się na odpoczynek.