Saturday, October 4, 2014

New York, New York.



14 grudnia urodziła się nasza córka Elaine.

Przesiadywałem wtedy w szpitalu całymi godzinami ale nie znając terminu porodu, którego zresztą nikt nie był w stanie przewidzieć, przegapiłem moment urodzin naszej córki. Kiedy zjawiłem się po jej urodzeniu, pielęgniarka, poznając mnie, zaczęła mi co
ś  tłumaczyć. Niestety niewiele mogłem zrozumieć. Domyślałem się tylko, że próbuje mi wytłumaczyć, że dziecko żyje i  nie powinienem się bać. Nie bać się? Czego? Nie rozumiałem co ona ma na myśli, aż zaprowadzono mnie do sali gdzie leżała moja córka. Żeby tam wejść trzeba się było dokładnie wysmarować jakimś płynem, wyglądającym jak jodyna, założyć maskę, fartuch, rękawice.

Moment w którym zobaczyłem pierwszy raz moją Elaine, zostanie na zawsze w mojej pamięci. Moją pierwszą myślą było to, że dziecko urodziło się upośledzone. Elanie ważyła przy urodzeniu tylko dwa funty i przez następne kilka dni traciła jeszcze na wadze. Twarz miała pokrytą włosami i zmarszczkami, jak 100-letnia kobieta. Usta jej były szeroko otwarte i nieruchome. Później dowiedziałem się, że nie potrafiła ona jeszcze poruszać mięśniami szczęki. Leżała w inkubatorze, podłączona do olbrzymiej ilości kabli i rurek. Wszystko to wyglądało strasznie. Powiedziano mi, że to całkiem normalne u wcześniaków, ale nie byłem o tym wcale przekonany.

Najciekawsze było karmienie mojej córki. Używano do tego dużą strzykawkę, wypełnioną czymś podobnym do mleka z cienką rurką zamiast igły. Wciskało się tą rurkę przez nos do żołądka. Było to bardzo stresujące, bo wydawało się że średnica rurki jest większa od przełyku. Kiedy wszystko było już na swoim miejscu, wciskało się delikatnie zawartość strzykawki do tej małej istotki. Dziecko było nakarmione!

Wkrótce po urodzeniu się Elanie, znalazłem pracę jako pomocnik elektryka w Bellevue Hospital. Praca nie była trudna, ale angielski był dużym problemem. W tym też czasie, dano nam do zrozumienia, że musimy znaleźć sobie mieszkanie, bo z hotelu trzeba się było wynosić. Jeszcze raz potwierdziło to, że nasz polski sponsor, bacznie uważa na to żebyśmy się nie rozleniwili. My Polacy, wiemy dobrze, że nie wolno pozwolić ludziom się zrelaksować, bo prowadzi to do lenistwa. Inne grupy narodowościowe, np. rosyjscy żydzi tego nie rozumieją. Opowiadano nam, że w pierwszy dzień po przyjeździe do stanów, dostają pokój w czystym hotelu, z lodówką wypełnione jedzeniem. Mogą tam mieszkać do momentu znalezienia mieszkania i pracy, w czym aktywnie pomagają im ich organizacje. Uważam, że to na pewno im nie pomaga w budowaniu charakteru i odporności psychicznej. Co gorsze, już po kilku dniach Rosjanie wysyłani są do darmowej szkoły angielskiego. To dopiero strata czasu i marnowanie pieniędzy! My Polacy na to byśmy nie pozwolili. Języka w końcu można nauczyć się na ulicy. Moim zdaniem polska metoda przygotowania emigrantów do życia w nowym kraju, jest dużo praktyczniejsza i na pewno oszczędniejsza. Poza tym jeżeli się ludziom za dużo pomaga, to potem nie dają sobie rady w życiu.

Amerykanie mają chyba na to trochę inny pogląd. Po urodzeniu się Elaine, pani z opieki społecznej w szpitalu, która znała naszą sytuację, załatwiła nam tymczasowe mieszkanie. To już nie pierwszy raz okazało się, że pomoc nadeszła niespodziewanie ze strony osób, od których się tego najmniej spodziewaliśmy. Dostaliśmy pokój w MacDonald House. Jest to charytatywna instytucja, ufundowana przez sławnego właściciela restauracji z hamburgerami. Celem jej jest pomaganie biednym rodzinom z ciężko chorymi dziećmi. Tam też zastały nas pierwsze Święta Bożego Narodzenia.

W wigilię Bożego Narodzenia straciłem pracę. Poinformował mnie o tym Polak, któremu pomogłem dostać pracę w mojej firmie. Mówił on dużo lepiej ode mnie po angielsku, dlatego szybko nawiązał dobre układy z naszym szefem. No więc w wigilię chłopak ten przyszedł do mnie żeby mi przekazać, że niestety nie ma pracy dla nas dwóch i szef mnie zwalnia. Jak to się nasi potrafią zakręcić! Byłem tym całkowicie załamany. Pobiegłem do domu, żeby zatrzymać Wiesię, która miała tego popołudnia iść na zakupy świąteczne! Znalazłem ją w supermarkecie.

„Niestety kochanie straciłem pracę. Nie stać nas na te zakupy. Bierzemy tylko to co musimy.”

Wzięliśmy więc chleb, śledzie w occie, papierowe talerze, plastikowe sztućce i butelkę asti spumanti, który ma tutaj rangę polskiego „jabcoka”. Wróciliśmy do naszego tymczasowego mieszkania. Był wieczór wigilijny. W szpitalu walczyła o życie nasza córeczka, a my bez pracy i bez perspektyw na przyszłość, siedzieliśmy samotni w przytułku dla biednych. Nasze marzenia znów były w rozsypce. Siedząc na podłodze, rozłożyliśmy nasz świąteczny posiłek. Przygryzaliśmy śledzia suchym chlebem, popijając to słodkim winem i życzyliśmy sobie wesołych świąt. Trudno było powstrzymać łzy. Byliśmy całkowicie sami przy tym biednym stole wigilijnym, złączeni wspólna troską o dziecko i o naszą przyszłość. W takich sytuacjach zwykle się mówi, że jutro musi być lepsze, ale wtedy w to nie wierzyliśmy.

A jednak po kilku tygodniach Wiesia znalazła pracę jako kelnerka w polsko-ukraińskiej restauracji Kiev. Tam też poznaliśmy Ewę, która nam zaoferowała pomoc i zabrała nas do swojego mieszkania, kiedy zostaliśmy wyproszeni z „hotelu MacDonalds”. Pozwoliło nam to na odłożenie kilku dolarów i po paru miesiącach wynajęliśmy nasze pierwsze mieszkanie. Ja kontynuowałem poszukiwania stałej pracy dla siebie. Nie było to jednak łatwe. Na początku lat 80-tych w nowym Jorku był kryzys ekonomiczny. Trudno było cokolwiek znaleźć. Brałem więc co popadnie. Były to przeważnie prace tymczasowe i nigdy nie wiedziałem kiedy je stracę. Kosztowało nas to dużo nerwów. Jak tylko odłożyliśmy kilka dolarów, traciłem pracę i zaczynaliśmy od nowa. Próbowałem wszystkiego. Byłem kucharzem, stolarzem, elektrykiem, sprzedawcą, sprzątaczem, etc.

Najdłużej pracowałem jako taksówkarz. Była to dla nas najlepsza sytuacja, bo mogłem pracować w nocy, a w dzień opiekować się Elaine, żeby Wiesia mogła pójść do swojej pracy. Pracowaliśmy więc na dwie zmiany. Rankiem wracając do domu, spotykałem się z Wiesią gotową do wyjścia. Wymienialiśmy kilka słów i zostawałem sam z Elaine. Po całej nocy pracy kładłem się na niepościelonej kanapie, sadzałem dziecko na podłodze obok siebie, otoczone zabawkami i próbowałem się przespać. Elaine rozumiała, że ja chciałem spać, będąc jednak malutkim dzieckiem nudziła się. Co chwila więc próbowała otworzyć mi oczy rozciągając moje powieki swoimi malutkimi paluszkami i pytała się czy jeszcze śpię. Niejednokrotnie musiałem pracować dłużej i nie zdążyłem dojechać na czas do domu. Przekazywaliśmy więc sobie dziecko w Wiesi restauracji, albo w jakimś innym umówionym miejscu. Ponieważ ja pracowałem w soboty a ona w niedziele, rzadko spędzaliśmy wspólnie czas. Trwało to ponad dwa lata.

Praca taksówkarza nie była łatwa. Oglądając teraz filmy, w których pokazują nowojorskich taksówkarzy, śmieję się przypominając sobie tamte lata. Żeby dostać licencję, trzeba było zdać egzaminy ze znajomości miasta. To nie było jeszcze takie trudne do zrobienia, bo pytania i odpowiedzi można było zdobyć przez odpowiednie znajomości. Ale co potem? Wyobraźmy sobie próbę dowiezienia przeze mnie pasażera z Manhattanu na Brooklyn. Nie byłem pewny co do mnie mówi, bo nie rozumiałem wtedy dużo po angielsku. Ale nawet gdybym zrozumiał gdzie on chce jechać, to i tak nie miałem pojęcia jak się dostać na Brooklyn. Nie wiedziałem nawet jak dojechać do jakiegokolwiek mostu. Żeby więc uniknąć poważnych kłopotów, wypracowałem sobie metodę, która wyglądała mniej więcej w ten sposób:

Po pierwsze – unikać wyjazdu z Manhattanu, który jest łatwy do opanowania, bo większość ulic jest ponumerowana.

Po drugie – jak się tylko zorientujesz, że nie znasz miejsca do którego pasażer chce się udać, mówisz:

„Am sorry I not speak good English. This my first day. Show please were you go”.

W większości wypadków po usłyszeniu tego pasażer zamruczał pod nosem: „O Boże, to jest możliwe tylko w Nowym Jorku” - ale prowadził mnie tam gdzie chciał dojechać, bo nie miał innego wyboru.

„Pojedź prosto, potem w prawo, w lewo, potem znowu prosto. Gdzie jedziesz?! Przecież mówiłem że w lewo! Nie, nie w prawo, w lewo! O Boże!”.

Tak to mniej więcej wyglądało. Niestety nie zawsze wszystko poszło gładko. Raz jakaś kobieta poprosiła mnie o dowiezienie jej na Brooklyn. Po moim wypróbowanym wstępie myślałem że może zrezygnuje. Była ona jednak z tych upartych i nalegała, żeby ze mną jechać. Powiedziała, że mnie poprowadzi.

„Najpierw jedź prosto, potem weź zakręt w lewo na most Brooklyński. Jak będziemy na Brooklynie to wytłumaczę ci resztę”.

OK. Nie brzmiało to zbyt skomplikowanie. Jedynym problemem było to, że nie miałem pojęcia, który to jest most Brooklyński. Jadę więc prosto. Jadę i jadę, aż tu raptem widzę most. Szczęśliwy, skręcam w lewo i czekam na dalsze wskazówki. Po chwili pasażerka dotyka mego ramienia i zapytuje gdzie ja jadę. Dumnie więc odpowiadam; „Brooklyn Bridge”. Na co ona, uśmiechając się mówi, „ No nie zupełnie. Most to jest, ale nie Brooklyn tylko Manhattan”. Co było najbardziej zaskakujące w tej przygodzie, to fakt, że moja pasażerka nie oburzyła się za to że nie wiem co robię, ale zachowała do końca poczucie humoru i nawet wynagrodziła mnie bardzo porządnym napiwkiem za moje desperackie wysiłki.

Takich ludzi spotyka się często w Nowym Jorku. To dziwne i wspaniałe miasto. Zlepione z dziesiątek różnych narodowości. Wiele osób nie lubi Nowego Jorku. Twierdzą, że ludzie są tu bardzo zabiegani i nieprzyjemni. Nowojorczycy są podobno samolubni i obojętni na tragedie osób żyjących obok. Może to i prawda. Życie w tym zatłoczonym mieście i nieustająca walka o sukces, nauczyło nas że trzeba otoczyć się powłoką pozornej obojętności, żeby tu przetrwać. Jest to jednak tylko maniera, która ułatwia codzienne życie. Kiedy się pozna głębiej naturę miasta i jego mieszkańców, zaczyna się rozumieć, że ta pozorna obojętność jest tylko zewnętrzną skorupą, pod którą kryje się często szczera życzliwość, zrozumienie i współczucie. To miasto otwarte jest dla każdego. Każdy ma tu szansę na sukces bez względu na pochodzenie i ilość posiadanych pieniędzy. Mieszkają tu ludzie, którzy potrafią ciężko pracować a jednocześnie cieszyć się życiem. Miasto to jest pełne życia. Mała jest tu różnica między dniem i nocą. Jest barwne, urzekające i na pewno nie nudne. Potrafi ono dostarczyć wrażeń nawet najbardziej wymagającym osobom. Nowojorczycy, choć na pozór wydają się tacy obojętni, potrafią być uczynni, przyjaźni a nawet bohaterscy, jak okazało się tragicznego 11 września 2001. Oczywiście jak każde inne miejsce na świecie, Nowy Jork ma też swoją ciemną stronę.

Miała ją także praca taksówkarza. Nowy Jork w latach 80-tych nie był tak bezpieczny jak dzisiaj. Przekonałem się o tym na własnej skórze. Jeżdżąc na taksówce miałem wiele niebezpiecznych przygód. Raz zostałem zaatakowany nożem, który wbito mi w plecy. Na szczęście ostrze zostało zatrzymane przez kość.. Oprócz odrobiny krwi i dużej ilości strachu, nie było większej szkody. Innym razem jakiś maniak próbował dusić mnie sznurem, zarzuconym na gardło. Ale tym razem byłem na ten atak trochę lepiej przygotowany. Zdecydowałem, że skoro mnie dusi to znaczy że nie ma pistoletu albo noża. Zacząłem się więc bronić. Dostało mu się dobre bicie ode mnie i uciekł. Został mi tylko ślad na szyi, który musiałem wytłumaczyć przed żoną. Oczywiście nie powiedziałem jej prawdy, bo nie chciałem jej martwić. Stałem się też ofiarą rabunku z pistoletem. To naprawdę mnie wystraszyło i krótko po tym incydencie przestałem jeździć.