Tuesday, September 2, 2014

Krater Ngorongoro


23 Sierpień

    Jedziemy do krateru Ngorongoro.  Droga od samego hotelu jest zbudowana z ubitego piasku zmieszanego z drobnym kamieniem w odcieniu czerwonego koloru. Tutejsza ziemia pełna jest związków metalu i to powoduje jej zabarwienie. Wszystko wokół jest też tej samej barwy, bo pokryte kurzem z drogi. 

Zresztą my też po jakimś czasie zmieniamy swój kolor. Przy drogach stoją wszędzie dzieci i machają rekoma na znak powitania. W jednej z wiosek które mijamy, na kawałku betonu, tutejszy rzeźnik tnie na kawałki jakieś duże zwierzę (prawdopodobnie krowę).
     Dojeżdżamy do Parku Ngorongoro. Cała okolica znajduje się w Great Rift Valley. Krater nie jest prawdziwą pozostałością wulkanu. Powstał w wyniku gigantycznego pęknięcia skorupy ziemskiej. Tereny te zawierają góry, wulkany, jeziora, lasy.


 Samo dno naszego krateru wznosi się na wysokość 1600 metrów nad poziom morza a szczyty zbocza po którym jedziemy dużo wyżej.
     Poranek jest chłodny a przy wjeździe na szczyt temperatura dalej spada. Dziewczyny ubrane w letnie kurtki, narzekają na zimno, ja w krótkim rękawku czuje się bardzo dobrze.
     Droga która jedziemy jest urocza. Bardzo kręta, na zboczach krateru, pokryta gęstą, podzwrotnikową roślinnością. 


Zatrzymujemy się na chwilkę, bo na drodze jest pełno krwi. Okazuje się, że porankiem (są tu gęste mgły) ktoś wjechał w przechodzącego bawoła. Leży on na poboczu.
     Następny przystanek , żeby podziwiać krajobraz krateru. Robi duże wrażenie. Wokół nas wszystko jest zarośnięte. Dno jest puste. W dali widoczne jezioro, a raczej to co z niego zostało, bo większość wody wyparowała.  Tu i tam wyrastają drzewa a reszta pokryta niską roślinnością.

  Widać także stada zwierząt. Ruszamy dalej, tym razem to zjazd do krateru.
     Tereny te należą do Masajów. Spotykamy ich coraz częściej. Przeważnie ze stadami zwierząt. To jedni z nielicznych na naszej planecie, którzy jedzą tylko mięso. Nie znają oni warzyw.
    Na poboczu stoi grupka młodych Masajów z pomalowanymi białym kolorem twarzami. Są to praktykanci na wojowników. Później grupa dzieci, też pomalowani ale bardzo delikatnie w porównaniu z ich starszymi kolegami.
     Mamy piękna pogodę i cudowne widoki. Pośmialiśmy się trochę z Elaine. Rozmawiamy po polsku i ponieważ jesteśmy w innych sytuacjach niż w Nowym Jorku to używamy nietypowe słownictwo, co dla niej to pewna nowość. Zna polskie zasady, więc wie jak słowa układać i często tworzy nowe. Kiedy byliśmy na górze, nie mogła się napatrzeć na piękna „spaść”, oczywiście przepaść i martwiła się czy te  „niemowlatki” ( nowo urodzone zwierzęta) nie spadną z tej góry.
    Dobiliśmy do samego dna. Jest natychmiast cieplej. Tutaj w przeciwieństwie do Botswany, poruszać się można tylko wytyczonymi drogami. Jest ich bardzo dużo, ale jak się coś ciekawego zauważy to trzeba mieć szczęście, żeby zwierzę było blisko, bo z drogi zjeżdżać nie można. Ale dużo szczęścia nie potrzeba, bo zwierzyny jest tu mnóstwo. Z dużej odległości obserwujemy lwy i nosorożca, ale jest to za daleko, żeby zrobić zdjęcia. Bliżej nas chodzą żyrafy, hieny a nawet lis. Tu mam już pierwsze fotki, ale też nie najlepsze. Reszta to bajka. Bawoły chodzą dużymi stadami, zebry, antylopy Gnu prawie ocierają się o nasz samochód.




 Inne rodzaje antylop, strusie, duże ptaki są też w pobliżu.



    Jeździmy rożnymi drogami i wszystkim się zachwycamy. Dobijamy do zbiornika wodnego w którym siedzi dziesiątki hipopotamów. Niektóre śpią, inne obracają się do góry brzuchami.


Wywołuje to okrzyki zachwytu tych co to oglądają. Wokół wody stoi setki antylop, zebr i ptaków. Paradise!




    Dobija pierwsza po południu. Zatrzymujemy się na posiłek, który zabraliśmy z hotelu. Parkujemy przy jeziorze razem z innymi autami. Jest ich dużo. Piękne miejsce.



W wodzie pływają hipos. Wokół nas kręci się dziesiątki ptaków. Relaksujemy się przez 45 minut. Są tu nawet toalety i jest to jedyne miejsce w tej okolicy gdzie można je znaleźć.
     Po tym odpoczynku ruszamy dalej. Ponowne spotkania, ale nic innego niż poprzednie. Następnie zawracamy do obozu. Droga powrotna jest jeszcze ciekawsza niż zjazd. Są momenty, że można się przestraszyć. Jedziemy po stromych zboczach, bardzo wąskich drogach z dziesiątkami zakrętów.

Zdjęcia tego nie pokażą. Nakręcam film. Ciekaw jestem jak to będzie widać  na ekranie. Później już normalna droga. Odpoczynek w obozie. Ja mam zawsze trochę roboty z naładowaniem baterii do kamer, a później udajemy się na obiad.
    Trochę inaczej niż zwykle. Każdy wybiera sobie mięso (baranina, wołowina, wieprzowina) i także warzywa. Jest ich duży wybór. To zanosi się do kucharza, który smaży wszystko na patelni. Dodaje różne przyprawy, polewa winem i dodaje wybrany przez nas makaron. Wszystko razem przysmaża. Bardzo smaczne ale może trochę za tłuste, bo leją dużo oleju.
    Po powrocie szybkie pakowanie (jutro zmieniamy miejsce), przeglądanie zdjęć i gotujemy się do snu.