Zanim przejdę do drugiego dnia naszej wycieczki, muszę opisać kilka wydarzeń z dnia poprzedniego, które pominąłem we wczorajszym sprawozdaniu.
Każdy żyje swoim życiem. W dużych miastach wszystko bardzo różni się od tego w małych miasteczkach i wsiach. Chociaż trudno by było mi, po przyzwyczajeniach z Nowego Jorku przenieść się do jakiejś wioski ale mogę się zgodzić z opinią, że ludzie tam mieszkający są chyba szczęśliwsi. Potrafią cieszyć się każdą rzeczą a my jesteśmy rozpieszczeni i zbyt bardzo wymagający. Oprócz tego życie ich jest dużo spokojniejsze niż nasze. Pogoń za pieniądzem, próba przetrwania w tej dżungli ludzi jest bardzo stresująca.
Kiedy wieczorem znaleźliśmy się z powrotem w pokoju, wyszliśmy na balkon naszego pokoju. Na dole w „ogrodzie„ pojawili się jacyś ludzie. Najpierw przyszła para (z wyglądu domyślam się, że byli z wyspy Jamajka ) i usiadła sobie w naszej altance. To miejsce, które nas rozbawiło, dla nich było romantyczne. Posiedzieli z pół godziny i później udali się na obiad do restauracji w hotelu. Za chwilę podjechał samochód i wysiadła z niego jeszcze atrakcyjniejsza para. Ona ubrana była w wieczorową suknię, koroną na głowie i przepaską z napisem Miss Luray.
Nie jestem pewien czy to ona, ale zdjęcie znalezione na Internecie pokazuje tą dziewczynę jako zwyciężczynię tego roku.
Prowadził ją ubrany w garnitur chłopak. Oni też szli na obiad. Najśmieszniejsze w tym jest to, że idąc od swojego samochodu do drzwi restauracji, po kamieniach i piasku, zachowywali się jak para królewska. On trzymał ją jak w naszym narodowym tańcu, polonezie. Szli wolno i bardzo poważnie. I znów ta sama reakcja. Dla nas wyglądało to bardzo zabawnie a dla nich był to bardzo ważny dzień w życiu. Wracam do drugiego dnia. O dziewiątej rano zjawiliśmy się w restauracji na śniadanie. Już nie zdziwieni, spotkaliśmy właściciela hotelu, tym razem ubranego w biały strój kucharza. Oczywiście był także kelnerem. Powiedział, że posiłek serwowany będzie za dziesięć minut i zniknął w kuchni. Nie mieliśmy żadnego wyboru, więc niecierpliwie czekaliśmy na to co nam przyniesie. Udało się. Podano nam wielkie amerykańskie naleśniki, czyli pancakes. A za chwilę jajka w stylu, którego nigdy przed tym nie widzieliśmy. Coś pomiędzy sadzonymi a smażonymi. Nawet smaczne. Zadowoleni i z pełnymi brzuchami zwolniliśmy pokój i wyruszyliśmy w drogę do Shenandoah Park. Jest to olbrzymi park narodowy. Wjeżdża się za opłatą a droga prowadzi przez szczyty gór. Piękne widoki, cudowna pogoda więc i humor dopisywał. Zatrzymaliśmy się w jednym z wielu punktów, gdzie zaczynają się trasy dla pieszych.
Wybrana dróżka prowadziła nas na dół gór. Schodziło się więc bardzo przyjemnie. Mijaliśmy wiele miejsc, gdzie spotykaliśmy zwierzęta żyjące w tych lasach. Najpiękniejsze były motyle. Dziesiątki różnych rodzajów w każdych kolorach tęczy. Sarny, rosomaki, ptaki. Nic bardzo egzotycznego ale cały czas coś się ruszało.
Kilka przystanków po drodze i po przejściu około 5 kilometrów i 300 metrów w pionie, doszliśmy nad małe wodospady. Tam zdecydowaliśmy się wracać. Powrót już nie był tak bardzo przyjemny.
Słyszałem ciężki oddech Elaine za swoimi plecami. Szliśmy jednak w dość szybkim tempie i dała sobie radę. Kiedy wróciliśmy do samochodu, byliśmy cali spoceni. Przyjemnie było usiąść i włączyć klimatyzację.
Teraz została nam już tylko podróż powrotna i przystanki na kawę. Warunki w powrotnej drodze były trochę inne. W niedzielę wieczorem zawsze są miejsca gdzie turyści wracają z plaż, jezior i było kilka miejsc w których siedzieliśmy w korkach. Dobiliśmy do domu około ósmej wieczorem.