Saturday, December 8, 2012


   23 Listopad



    Niestety. Nasza wycieczka dobiegła końca. Jutro wracamy do domu. Musimy ten dzień dobrze wykorzystać.
    Budzenie zamówiłem na szóstą rano. O 6:20 spotykamy się z naszym przewodnikiem. Ma być to trochę inne safari. Land Rover, został zamieniony na słonia. Miejsce do którego się udajemy, oddalone jest od nas tylko pół godziny. Po przybyciu na miejsce podają nam śniadanie. W tym czasie pojawiają się słonie. Jeden przy drugim, ustawiają się przy balustradzie tarasu na którym jemy. Podchodzimy do nich i mamy pozwolenie na poznanie się z nimi. Pokryte są całe wysuszonym, czerwonawym błotem. To jest ich krem na opalanie. Za chwilę, nasze ręce też są czerwone.

     Idziemy do miejsca gdzie ustawione jest podium ze schodami. Jedna para po drugiej wspina się na górę i dosiada wybranego słonia. Nam dostaje się największy ze stada o imieniu Jumbo. Na początku jest trochę niewygodnie ale szybko przyzwyczajamy się do tej jazdy. Trochę zarzucało przy schodzeniu po stromym zboczu wyschniętej rzeki. Jumbo kilka razy po zatrzymaniu, kołysał się w lewo i prawo. przewodnik przepraszał i tłumaczył, że słoń ten jest trochę nieposłuszny i próbuje zrzucić pasażerów. Ładnie!


    W połowie drogi zaczyna kropić deszczyk. Zepsuło to trochę tą wyprawę. Wszyscy przyspieszyli. Zatrzymaliśmy się na chwilę na krawędzi wąwozu, na oglądanie widoków. Przez całą drogę, kręcą nam film. Będzie dobrym dodatkiem do moich.
    Po zakończeniu jazdy, każdy z nas mógł nakarmić swojego słonika w nagrodę za wykonaną pracę. Można mu było wrzucać pokarm do trąby a on to potem wydmuchiwał wszystko do jamy ustnej, albo po prostu wrzucić mu garść tych smakołyków prosto do gęby. Po pożegnaniu z Jumbo, poszliśmy na kawę a tam stał gepard. Jego trener opowiedział historię jego życia. Mogliśmy podejść do Sylwestra (takie miał imię) i go pogłaskać. Piękny kotek. Widać było, że wielu ludzi miało problem ze zbliżeniem się do niego.

    Wracamy do hotelu., ale mamy tylko 3 godziny wolnego. O drugiej mamy zarezerwowaną wycieczkę na oglądanie wodospadu. 

Wodospady Wiktorii – są na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii. Przed przybyciem Europejczyków na te tereny zwane były Mosi-oa-Tunya, co w języku lokalnego plemienia Kololo oznacza Mgła, która grzmi.
Odkryte w 1855 roku przez badacza Livingstna, który wówczas powiedział o nich: Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie. Wodospady Wiktorii uważane są za jeden z siedmiu naturalnych cudów świata. Wysokość spadku wody wynosi 108 m, szerokość wodospadu 1,7 kilometra. W sezonie szczytowym w każdej sekundzie przetacza się tam ponad 9 milionów litrów wody.
     My jesteśmy w suchym sezonie. Widoczne skały, normalnie zalane są wodą. Jak się okazuje to nawet dobrze dla nas, bo w innym czasie mało można zobaczyć. Takie ilości spadającej wody, tworzą olbrzymie obłoki z kropel wody i widoczność jest ograniczona. To wszystko powoli opada, czyli ciągły deszcz.








     Już dawno przestało padać i jest bardzo gorąco. Wracamy szybkim krokiem, bo zostało nam mało czasu do następnej wycieczki. Znów przejeżdżamy samochodem do innego miejsca nad rzeką Zambezi, gdzie czeka na nas mały prom. Są tam stoliki i podają nam cały czas jedzenie i alkohol naszego wyboru. Zostajemy przy piwie i winie. rzeka jest olbrzymia i bardzo spokojna. Spotykamy kilka krokodyli, hipopotamy i jak zwykle bardzo dużo ptaków.
 



 
Na zakończenie oczywiście spektakularny zachód słońca.


   
 
   Wracamy na ląd, gdzie czeka na nas ten sam kierowca. Wozi nas przez cały dzień. Tym razem przybywamy do restauracji Boca. Przy wejściu odbywa się popis tańca, śpiew grupy złożonej z tutejszych Zulu.
 
 
 Ubierają nas w ich tradycyjne chusty, malują jakieś znaki na twarzy, co oznacza ich powitanie i udajemy się na posiłek.
    Jest to olbrzymie miejsce, troszeczkę kształtem przypominające cyrk.


 Niestety. Przez te wszystkie dni, zachwycałem się jakością jedzenia, to w tym najdroższym miejscu wszystko było straszne. Nic nie smakowało albo było nie jadalne. Zaczęli od tradycyjnego piwa tutejszych ludów. Jak zepsute mleko z alkoholem. Pfee! Przystawki. Whee! Sałatki i warzywa? Gdyby nie było pomidorów i sałaty to reszta Pfu! Na końcu różne rodzaje mięsa robione na BBQ. Nawet nie skomentuję. Powciskałem w siebie trochę tego wszystkiego, bo przecież zapłacone i nie pójdę na drugi obiad. Nie było to jednak przyjemne. Obok nas był stół na 20 osób i pełen rodaków z polski. Musieli być mniej wybredni od nas, bo wyglądało, że im smakowało albo byli wygłodzeni. Jedna kobieta z tej grupy, robiła zdjęcia każdemu rodzajowi jedzenia. Czekaliśmy w kolejce (bo był to Buffet) bo ona cykała zdjęcia nawet sałatkom. Przy mięsach zatrzymała się i najpierw robiła nieusmażonym mięsom a później po usmażeniu. Może kucharka!
    Już widzę, jak po powrocie do polski, posadzi rodzinkę przed telewizorem i cały wieczór: O tutaj jest zielony groszek, piękny prawda? Tutaj mamy ziemniaczki. Zobaczcie jaki nieregularny kształt. Wow! Tutaj wieprzowinka przed smażeniem. Widzicie nawet trochę krwi na niej a tu po usmażeniu. Duża różnica, prawda?
    A ja głupi przez dziesięć dni robiłem zdjęcia zwierzętom!
    Nie czekaliśmy na deser. Szybko wyszliśmy, żeby zdążyć coś przegryźć w naszym hotelu. Po przejściu głównego wejścia w Victoria Hotel, przechodzi się przez plac, gdzie są dwa zbiorniki wodne z liliami wodnymi i rybami. Było już ciemno. Powietrze wypełnione było rechotaniem żab. Trochę inne niż nasze, polskie choć z wyglądu dużo się nie różnią.

   
 Zamówiliśmy sobie dobry deser i cappuccino. Humor natychmiast się poprawił.
    Wracamy do pokoju. To już koniec. Od dziś, będziemy żyli tylko wspomnieniami o Afryce. Ale za to jakimi! Zawsze się mówi: nie oczekuj zbyt wiele, bo możesz się zawieź. Tym razem nie było to prawdą. Odwrotnie. Otrzymaliśmy dużo większych wrażeń niż oczekiwaliśmy.