Monday, October 7, 2019

Chengdu

    Nie piszę o poranku, bo taki jak każdy inny. Rutyna. Od razu wyjeżdżamy z hotelu. Wspomnę tylko o czymś czego się raczej nie spodziewaliśmy. Jeszcze wczoraj rozmawialiśmy, że przynajmniej w tym kraju nie musimy się martwić o język i spokojnie mówić po polsku, bo tego języka tu nikt nie zrozumie. Dzisiaj w naszym hotelu spotkaliśmy całą wycieczkę, 24 osoby z Polski.
   Pierwszy przystanek to park w którym mieszkają ulubieńcy całego świata, misie Pandy. Ponownie jesteśmy wcześnie, więc omijamy tłumy które zjawiają się po nas. 
Przemiłe niedźwiadki, porozdzielane są w grupy najwyżej do trzech. I to musi być rodzina, czyli na przykład matka z dziećmi. Może są śliczne ale okazuje się nietowarzyskie. Nawet samiec nie przebywa długo z samicą. Jeden numerek i po zapłodnieniu zostawia matkę z dziećmi. Wszyscy wiedzą, że żywią się one bambusem i to musi być specjalna odmiana. Przy takiej diecie nie mają dużo energii i nie są bardzo ruchliwe. W większości wypadków można zobaczyć je przy posiłkach czy wylegiwaniu.
    Jesteśmy wcześniej z dwóch powodów. Pierwszy jak wspominałem to mniejsza liczba turystów a drugi, że karmione są rano i po południu, więc w tych godzinach można zobaczyć je trochę w ruchu. Ponieważ są takie nieruchliwe, trudno coś o nich pisać, tylko to że są urocze i przyjemnie się im przyglądać. KIlka zdjęć.
                                                                                            


    Na koniec spaceru, odwiedziliśmy Czerwone Pandy. Różnią się one od swoich kuzynów nie tylko kolorem ale wielkością. Tak naprawdę to nikt by się nie domyślił, że są z tej samej rodziny. Są też dużo żywsze niż kuzyni. 
                                                                     

    Jedno z miejsc gdzie mieszkają, ogrodzone były metalową siatką. Chciałem zrobić lepsze zdjęcie i zbliżyłem się do niej. W chwili dotknięcia, zapaliły mi się wszystkie światła, bo póżniej zauważyłem napis “pod prądem elektrycznym”. Prawie upuściłem kamerę. Niezły szok.
     Opuszczamy park i teraz czeka nas dłuższa droga. Jedziemy dwie godziny. To miasto nie ma końca. Wygląda, że u nich wioski są większe od Warszawy.
    Wszędzie budowy. I to nie tak jak u nas, jeden wieżowiec. Jak skończą to drugi. Tutaj w każdym miejscu powstaje ich 20-40.
                                                                          
    Przejeżdżamy przez miejsce, gdzie budują domki jednorodzinne. Nie jestem w stanie określić ile, ale musi być ich setki. Wszystkie w tej samej fazie budowy.
     Także autostrady, mosty, wszystko nowe. To wszystko, całe miasteczka powstały w ciągu ostatnich 20 lat!
     Dobijamy do Leshan. Prosto z samochodu wsiadamy na stateczek. Tam spotykamy ponownie tą polską wycieczkę. Przynajmniej są mili. Trochę rozmawiamy. Później spotykamy Polaków jeszcze kilkakrotnie ale wszyscy bardzo nieprzyjemni. Dziwne. Raczej nietypowe. 
    Wypływamy i w kilka minut dopływamy do celu tej części podróży. 
Olbrzymi Budda. Mierzy 71 metrów wysokości i jest jednym z największych posągów na świecie. Budowę rozpoczęto w 713 roku dzięki staraniom tamntejszego mnicha. Miejscem w którym powstał było zlewiska rzek a tam naturalne podwodne zapadlisko, wywołujące nieprzychylne rybakom prądy rzeczne. Posąg zaprojektowano tak, aby stał na zboczu i zwrócony w stronę zlewiska rzek. Miał ochraniać łodzie rybackie. Wszystkie odłamki skalne w czasie budowy posągu wpadały do rzeki i zasypały zapadlisko przez co nurt rzeki stał się spokojny. Cud!
                                                                 



    Wracamy do miasteczka. Można chwilę odpocząć i coś zjeść. Tym razem idziemy z przewodniczką, więc wybiera nam dużo smaczniejsze dania. Z piciem mam dalej kłopot, bo oni mają inne tradycje. Większość to herbata. Na przykład o wodzie sodowej, którą ja piję, nawet nie słyszeli. Piwo też różne. W tym miejscu cieniutkie, jak amerykańskie.
      Kierowca czeka pod restauracją i zabiera nas po posiłku. Przejeżdżamy na drugą stronę rzeki i udajemy się do świątyni Buddyjskiej, tam gdzie jest nasz Budda. Ponownie wspinamny się po setkach schodów. Jest gorąco, 27 stopni. 
Mamy możliwość zejść specjalnymi korytarzami i przejść przez sam posąg ale rezygnujemy bo kolejka jest przerażająca.
                                                               
 

   W samej świątyni, oglądamy obrządki mnichów i wiernych.
                                                                        

                              

 Zapalamy też ich pachnidła co ma nam przynieść szczęście. Musiałem chyba zapalić złe patyczki!     
                                                    
                         



    Powrót trwa trzy godziny. Przewodniczka oferuje pozostanie z nami. Nie było to w planie. Mieliśmy szczęście, bo było to wspaniałe doświadczenie. Najpierw Tybetańska dzielnica. Nie mam tu dużo zdjęć, więcej filmu, bo było już dość ciemno. Ulica wypełniona ludźmi i straganami gdzie można kupić naprawdę przedziwne rzeczy. Na przykład instrument muzyczny (jak flet) zrobiony z ludzkiej kości nogi. Lub górna część czaszki ludzkiej, przeznaczona do modlitw. W Tybetańskiej kulturze ciało człowieka po śmierci nie ma żadnego znaczenia. Nawet swoich zmarłych wynoszą w odległe miejsca, żeby zwierzęta i ptaki mogły je zjeść. Wtedy ten zmarły staję się ponownie częścią świata.
     Następnie dzielnica jak w starożytnych Chinach. Restauracje, setki sklepów, piękne oświetlenia, dziewczyny poprzebierane w tradycyjne stroje.
                                                                     


  Jemy w Tybetańskiej restauracji. Kiedy zamawiamy piwo. Oni do piwa dają szklaneczki takie jak u nas do wódki!
                                                                           


 Pytamy się przewodniczce czy mają jakieś normalne zachodnie piwa i ona mówi że mają. Ucieszyliśmy się i pytamy o nazwę a ona wymienia nasz Budweiser. Zaczeliśmy się śmiać i tłumaczyć jej że to jedno z najgorszych piw. Przynajmniej dla tych co lubią dobre, mocne piwo.