Zaczęliśmy od śniadania w domu. Wyskoczyłem rano do pobliskiego sklepu i kupiłem swieże bagels, bialys i muffins. Podjedlismy sobie dobrze i okolo 11-tej wyruszylismy na Manhattan. Zaparkowałem samochód w płatnym garażu. W tej okolicy nie ma szans na znalezienie parkingu na ulicy. Od razu podeszliśmy pod Freedom Tower, czyli najwyzszy budynek w Nowym Jorku. Tam tez wykupiliśmy bilety na wjazd do obserwatorium na szczycie tej wieży, ale dopiero na godzinę 15-tą.
Następnie zwiedziliśmy okolice. Tereny na których stały budynki WTC.
Idąc w tym samym kierunku, dobiliśmy do najdłuższej ulicy na świecie, czyli Broadway. Tylko kilka ulic dalej znajduje się Wall Street i tam doszlismy do miejsca, gdzie setki ludzi obraca papierami wartościowymi. W cudowny sposób zarabiają miliony dolarów a my tracimy.
I znów spacer w kierunku Battery Park, czyli końca Manhattanu. jeszcze przed tym zatrzymaliśmy się przy sławnym byku.
W Parku pierwszy przystanek to przy Sferze, którą uratowałem z gruzów WTC.
Następnie porobiliśmy zdjęcia z widokiem na ocean i Statuę Wolności. Niestety bilety na dojazd tam wykupione były na trzy tygodnie.
Spacer po promenadzie doprowadził nas do Winter Garden, czyli Zimowego Ogrodu.
W ten sposób dobiliśmy do trzeciej godziny, czyli czas na wejście na wieżę. Zdążyliśmy jeszcze zjeść Nowojorskiego hot doga. Iza i Kamil poszli sami. Ja dalej nie potrafię wejść na wieżę lub muzeum WTC. Coś się ze mną dzieje i powracają obrazy z tych chwil.
Wyszli bardzo zadowoleni. Nie traciliśmy czasu i natychmiast przeszliśmy na wschodnią stronę wyspy. Sea Port. Niestety, jest on w dalszym ciągu w przebudowie. Jednak jak to wszędzie w Nowym Jorku, gdziekolwiek coś się przebudowuje, trzeba dostarczyć mieszkańcom coś w zastępie. Zbudowano dużą platformę z której można obejrzeć część Manhattanu. I znów sesja filmowa.
Zaraz po tym mieliśmy wrócić do samochodu, ale według naszej tradycji trzeba zatrzymać, żeby coś zjeść lub wypić. Tym razem poszliśmy na piwo.
Potem grzecznie wróciliśmy do samochodu. To nie był powrót do domu, ale do następnego przystanku czyli East Village. Tam przejście przez ulicę punków. Obejrzenie kilku tranwestytów, bo to jest ich dzielnica. Zajrzenie do najstarszego baru w NY. Otworziny on był w okolicach lat 1870.
I znów trzeba było coś zjeść. Dzisiejsza decyzja to jedzenie hinduskie. Poszedłem do znajomego miejsca, gdzie trzy podobne restauracje mają drzwi obok siebie i przy każdej stoi hindus próbujący wciągnąć Cię do swojej. Wyglądają bardzo podobnie, więc weszliśmy do pierwszej lepszej. Wszystkie udekorowane są jak choinka świąteczna bez gustu. Tysiące mrugających światełek i mase innych drobiazgów, nie wiadomo dla czego.
Jest to tak przesadzone, że ma swój urok.
Nie jestem ekspertem w ich kuchni, więc pozwoliłem kelnerowi wybrać coś dla nas. Iza miała kurczaka, Kamil wołowinę a ja owcę. Wszystko jednak według hinduskich przepisów i z ich przyprawami. Mieliśmy także kilka przystawek. Było tego dużo, więc Iza i Kamil nie mogli wszystkiego zjeść. Ale to nie ja. Nauczony dobrze przez ojca, ze jedzenia nie powinno się marnować, wylizałem talerz.
Cazs na powrót do domu. Po drodze zatrzymaliśmy się tylko na minutę w miejscu gdzie widać Manhattan na jeszcze jedno zdjęcie.
Teraz w domu pijemy piwko. Oni rozmawiają z moimi kobietami a ja... Domyślcie się.
No comments:
Post a Comment