24 Wrzesień
Tak jak się spodziewałem, nie była to najlepsza noc. Chociaż nasz pokój nie miał luksusów, to nie można było mieć o nic pretensji, oprócz tego łóżka. Co chwila budziłem się lekko obolały i trzeba było zmieniać pozycję. Także ściany chyba z papieru. Na górze jakiś Chińczyk nie chciał iść spać do północy i bez żadnego przystanku chodził z kąta w kąt, przesuwał walizki. A rano o godzinie 4:30, zasrany Chiński kogut zaczął piać i obudził nie tylko
mnie ale tego Chińczyka na górze, który zdecydował, że walizki stoją w złym miejscu i znów zaczął je przesuwać. I tutaj dobrze jest, że nie posiadamy broni palnej! Nie było wyboru tylko wstawać.
Przynajmniej pogoda jest dalej cudowna. Jeszcze jeden krótki spacer po tarasach ryżowych i jedziemy dalej. Następne miasto to Yangshuo.
Wszędzie gdzie się udajemy, znajdujemy nowoczesne Chiny, ale można zauważyć pozostałości po komunistycznych. Pojazdy, hybrydy między traktorem a motocyklem, drobne budownictwo w biedniejszych dzielnicach.
Po drodze zatrzymujemy się w Daxu. Jedno ze starożytnych miasteczek które przetrwało. Miasteczko to dużo powiedziane. Tak naprawdę to jedna ulica. Istnieje ponad 1000 lat. Pozostało jeszcze wiele starych warsztatów w tym produkcja obuwia z ich trawy, tradycyjnych artykułów pogrzebowych, czy przeróżnych, wykonanych z bambusa. Nie zabraknie oczywiście ich sklepów z medycyną ludową, banki, nawet salon fryzjerski. Można spotkać starych ludzi grających w ich Chińskie karty, popijających oczywiście herbatę. Większość domów na ulicy z kamienia jest dwupiętrowa i służy nie tylko jako sklep czy warszat ale także jako mieszkanie.
Siadamy w jednej z ich restauracji a wybór mamy taki
i zamawiamy coś na szybko a to oznacza jedno. Marian dostaje ryż a ja kluski z ryżu w jakimś rosole. Nawet smaczne, tylko że jak zacząłem jeść łyżką, wszyscy zaczęli się śmiać. Bo to nienaturalne jeść zupę łyżką. Zupę je się chińskimi pałeczkami! Najpierw więc namęczyłem się wyciągając jeden po drugim te śliskie jak ślimaki kluski, które uparcie wracały do miseczki.
Później kulturalnie po Chińsku wypiłem zupę z talerza. Tak naprawdę to trzeba to robić razem i najlepiej trzymając talerz przy ustach, wpychając do nich kluski pałeczkami i popijając zupę. Najlepiej trochę zrobić hałasu siorbiąc tą zupę. Wtedy jest kultura.
Następna godzina w samochodzie i jesteśmy przy rzece Yulong (Smok). Wsiadamy na jedną z tratw. Trochę inne od naszych dużych góralskich. Bambus jest idealny na coś takiego, po w środku ma naturalne przegrody. Jest też pusty. Czyli jak nowoczesne statki, ma wiele przegród. I gdyby nawet gdzieś zrobiła się dziura to nie ma wielkiego znaczenia. Jest też bardzo lekki i łatwy do transportu. Wiążą więc kilka bambusów razem , na tym drutem przywiązują metalowe krzesło i jesteśmy gotowi do spływu. Chińczyk stawia nam parasol, dobrze bo słońce praży niemiłosiernie, i ruszamy.
Rzeka jest spokojna, jedynym utrudnieniem jest dziewięć małych wodospadów. Przepływamy przez nie z uniesionymi do góry nogami bo tratwa częściowo zanurza się pod wodę. Całość jest bardzo przyjemna a to z powodu cudownych widoków. Otaczają nas piękne góry.
Okolice wyglądają leniwie. Rybacy, ludzie na polach i wszystko tak jakby w zwolnionym tempie. Wreszcie miejsce gdzie nie trzeba się wspinać, stękać i pocić. Po spływie następne 40 minut i jesteśmy w Guilin. Ten hotel jest pierwszej klasy.
Jak zwykle nie tracimy czasu i wychodzimy do miasta. Nie bardzo wiemy gdzie iść ale mamy szczęście bo trafiamy do najważniejszej, turystycznej części tego miasta. Nie zostaje nam jednak czasu do zwiedzenia tego miejsca. Zostawiamy to na później. Spieszymy się na ich podobno bardzo sławny show.
Fajny blog ;)
ReplyDeleteDziekuje.
Delete