Piątek - 24 Sierpień
Rano decydujemy, że dziewczyny zostają w La Paz. Elaine jest dalej zatruta jedzeniem. Wyjeżdżam na lotnisko sam. Nie namawiałem ich bardzo, bo wiem jaka jest dżungla i później doszedłem do wniosku, że dobrze zrobiły. To nie dla nich. Lecę dużym samolotem i po lądowaniu zaskoczony, że lotnisko to tylko pas asfaltu. Po wylądowaniu samolot kołuje po ubitym piachu. Wychodzimy na puste pole.
Tam zabiera nas samochód do budynku, który nazywa się lotniskiem.
Walizki jadą za nami, więc szybko znajduję się w innym samochodzie, który zawozi nas do biura podróży. Załatwiane są tu formalności w związku z wjazdem do parku i schodzimy nad rzekę. Przy brzegu zakotwiczonych jest wiele łodzi.
Jedna z nich zabiera grupę z którą ja jestem. Teraz mamy kilka godzin na rzece. To jest moja ulubiona część z wypadów do dżungli. Piękna pogoda, cudowne widoki a na wodzie zawsze się jakoś lepiej relaksuje.
Trochę zepsuty humor z powodu Elaine i martwię się czy wszystko w porządku. Najgorzej, że od tego momentu, kończy się kontakt ze światem. Tu już nie ma żadnych połączeń. Ani internetowych, ani telefonicznych.
W tą stronę płyniemy pod prąd, dlatego trwa to dość długo. Tak wyglądały okolice.
Rzeka musi być dość płytka, bo często na dziub łodzi wchodzi jeden z prowadzących ją i sprawdza kijem głębokość. Pokazuje temu z tyłu czy może płynąć i w jakim kierunku. Często mijamy wystające z wody skały.
Jest tu też trochę życia. Ptaki polujące na ryby.
Czy moja ulubiona świnka, Kapibara.
Co chwila mijamy rybaków lub przepływające łodzie służące jako autobus dla lokalnych mieszkańców.
Łódź dobija do brzegu i musimy się wspiąć na szczyt wzgórza, gdzie jest nasz hotel. Dobrze że mam tylko jedną małą walizeczkę, bo z naszymi byłoby się trudno tam dostać. Pokój jest bardzo duży ale tutaj już nie ma nawet prądu. Wszędzie stoją świeczki a woda lodowata. Dobrze że nie ma dziewczyn.
Natychmiast zbieramy się w małej grupie z którą mamy iść w puszczę. Chociaż mogłem mieć osobnego przewodnika, wolę iść z kimś. Jest dwóch Turków i dziewczyna z Południowej Afryki ale z pochodzenia Hinduska.
Spacer jest podobny do tych które już odbyłem w innych miejscach. Nieraz wspominałem. Dżungla jest wszędzie podobna. Pełna niezwykłej roślinności ale tutaj mało można zobaczyć. Tylko dużo głosów ptaków i zwierząt ale jeśli nawet coś się zauważy, to wysoko w koronach drzew. Przy tym jest tu dość ciemno. Słońca dochodzi bardzo mało. Nie ma więc najlepszych zdjęć, jeśli jakieś są. Oglądamy różne rodzaje małp skaczących po gałęziach ale rzadko udaje mi się coś złapać na filmie.
Tym bardziej że nie jestem w dobrym humorze, bo myślę cały czas o Elaine.
Wczoraj marzłem a dzisiaj jestem w tropiku. Moja koszulka jest całkowicie przesiąknięta potem. Tak się leje ze mnie, że mógłbym podłożyć kubek i łatwo wypełnić go potem. Dochodzimy do urwiska, gdzie widać rzekę, która płynie w dolinie pod nami.
Tutaj mamy chwilę odpoczynku i wracamy na obiad.
Kąpię się w tej lodowatej wodzie. Przyjemnie jest się ochłodzić, ale ta woda, to trochę przesada. Muszę oczywiście zmienić podkoszulkę. Obiad przy wspólnym stole i wieczorem, kiedy jest już bardzo ciemno, wychodzimy na nocny spacer.
Najpierw na dachu naszej stołówki zauważamy Tarantulę. Dobrze, że trochę z daleka, bo pająków to delikatnie mówiąc, nie lubię!
Okazuje się, że hotel potwierdza swoją kiepską jakość. Nie mają tu latarek. Ja nie wziąłem swojej, bo nic nie mówili. Zawsze mają, jeśli organizowane są nocne spacery. Idę, ale muszę liczyć na innych.
Wyprawa jest dużo ciekawsza niż dzienna. Co chwila coś spotykamy. Chociaż trochę to straszne. Nad głowami wisi szmaragdowy Boa. Dobrze że nie spadł komuś na głowę. Później inny wąż z boku drogi w czarno białe paseczki. Na gałęzi siedzi śliczny, napuszony ptak. Podchodzimy do niego na odległość wyciągniętej ręki a on dalej nie odlatuje. Widocznie boją się latać w nocy? Trochę różnych pająków, jaszczurek. Mrówki pociskowe. Bardzo duże. Trzeba na nie uważać, bo ich jad jest (tak jak nazwa mówi) jak pocisk. Bardzo bolesny i trwa 24 godziny. Raz widzimy jakieś świecące, duże oczy w zaroślach, ale nikt nie odważa się sprawdzić co to może być. Szczególnie wiedząc że w tych lasach żyją pumy.
Wychodzimy naszą grupką na ławeczkę, znajdującą się na stoku przy rzece. W blasku księżyca widać dół doliny ale w okolicy jest ciemno. Jeden z Turków przynosi butelkę rumu i przy jej pomocy spędzamy mile trochę czasu na pogawędkach. Dziewczyna okazuje się typową socjalistką. Jest jednak bardzo miła i po rozmowach zgadza się z wieloma rzeczami, których była przeciwniczką. Kilka takich wieczorów i zrobilibyśmy z niej przeciwnika socjalizmu. Piszę zrobilibyśmy, bo Turcy mają podobne do mojego podejście do życia.
Po takiej wyprawie dobrze się śpi, wiedząc, że wszystko to kręci się gdzieś w okolicy mojego pokoju.
No comments:
Post a Comment