Dzisiejszy dzień ma przynieć następną przygodę. Nie jestem pewien czy naprawdę tego sobie życzę. To prawie tak jak by pójść do dentysty, poprosić o wyrwanie zdrowego zęba i nie pozwolić mu podać środków znieczulających.
Mamy oblecieć wyspę helikopterem a ja boję się latać.
Wstaliśmy rano i o ósmej meldujemy się w miejscu z którego mamy wylecieć. Jak wszystko tutaj, jest to mała wysepka zieleni, domek i malutkie lądowisko na kilka helikopterów. Reszta to czarna lawa.
Najpierw przelot terenami gdzie wulkany już nie działają. Z góry widać jednak bardzo wyraźnie, że tutaj też były czynne.
Tak jakby przedostać się przez kurtynę teatru. Za nią zauważamy dymiące się wulkany. Najpierw lecimy w kieruku najaktywniejszego. Na Kilauea Caldera. To jest to miejsce w którego w pobliżu chodziliśmy. Pilot świetnie prowadzi. Przelatuje nad samym kraterem i pochyla maszynę raz na lewo, raz na prawo. Patrzymy więc prosto w dymiący się krater.
Po bokach widać czerwoną, gorącą lawę.
Wypływa ona z tego krateru ale tego już nie widać. Przedostaje się tunelami i przepływa pod tą, już zastygnietą. Dlatego trzeba bardzo uważać w jej okolicach. Można myśleć że idzie się po starej, twardej lawie a bardzo szybko może to się zapaść.
Okoliczne tereny to zastygnięta lawa.
Okoliczne tereny to zastygnięta lawa.
Widać nieraz kierunek w którym się wylewała. Znajdują się też tam wysepki drzew, które cudownie przetrwały te wybuchy.
Wokół nas kręci się kilka innych helikopterów.
Kontynuujemy nasz lot w kierunku wybrzeża. Widoczne są wysokie słupy dymu. To nie jest jednak inny krater. Tam, wypływająca z poprzednio oglądanego wulkanu lawa, wpada do oceanu.
Kierujemy się na północ. Wschodnie wybrzeże to piękne parki. Kilkanaście minut i dolatujemy na miejsce. Jest trochę chmur i mgły przesuwają się przez góry. Trudno zrobić dobre zdjęcia. Ale widoki są wspaniałe.
No comments:
Post a Comment