Początki pobytu w Stanach napiętnowane były również niepokojem o rodzinę w Polsce i trudnościami w utrzymywaniu z nią kontaktu. Był to okres stanu wojennego i rozmowy telefoniczne były praktycznie niemożliwe a nasze listy często w tajemniczy sposób nie docierały do celu. Najbardziej pomysłowa okazała się w tej sytuacji moja mama, która wymyśliła niezawodna metodę przesyłania korespondencji. Zatrzymywała ona samochody ciężarowe z innych krajów takich jak Holandia, Francja i prosiła kierowców o wzięcie listu i wysłanie go poza granicami polski. Zwykle się to udawało i co jakiś czas przeżywaliśmy radość czytania listów pisanych drżącą ręka mojej matki. Była ona załamana brakiem wiadomości od nas. W tym czasie dostaliśmy też ostrzeżenie od ojca Wiesi, żebyśmy nie wracali do kraju bo szuka nas milicja.
Nasi rodzice wiedzieli, że urodziła się nam córka, bo przesłaliśmy im wiadomość przez naszych znajomych. Nie znając jednak szczegółów, zamartwiali się tym tylko, bo z ich obliczeń wynikało, że na urodzenie dziecka było o dużo za wcześnie. Dowiedzieli się wszystkiego dopiero po wyjeździe do Niemiec koleżanki mojej matki, pani Krystyny Gadzinowskiej. Napisała ona do nas list na który my natychmiast odpowiedzieliśmy, Pani Gadzinowska umówiona była z moją mamą, że jak tylko skontaktuje się z nami, to prześle jej wiadomość przez Radio Wolna Europa. Mama codziennie o określonej godzinie siedziała przy radiu wsłuchując się w trzeszczącą transmisję. Dość długo nic się nie działo, aż w końcu usłyszała umówioną wiadomość: „Halo Angela, Halo Angela. Dziecko jest zdrowe. Wszystko jest na dobrej drodze. Krystyna z Berlina”. Opowiadała nam później, ile radości przyniosła ta wiadomość.
Pierwszy telefon udało mi się wykonać dopiero po kilku miesiącach. Rozmowa trwała tylko kilka minut, bo szkoda było pieniędzy, których nam brakowało.Gęste łzy tamowały nam słowa . Moja starsza siostra, która była z mamą przy telefonie, nie była w stanie z nami rozmawiać, tak była spłakana. Pomimo całego tego smutku czuliśmy jednak, że w pewnym sensie znów jesteśmy razem z naszymi najbliższymi. Z czasem rozmowy telefoniczne stały się łatwiejsze.
Upłynęły dwa lata. Po tym co mnie spotkało kiedy jeździłem na taksówce, postanowiliśmy, że dłużej tak żyć nie będziemy. Trzeba było wrócić do szkoły. Wiesia, która była mocniejsza w języku angielskim a także psychicznie, zrobiła to pierwsza. Jej nieustająca determinacja, żeby się wydostać z nizin naszego dotychczasowego życia, stała się motorem wszystkich naszych planów. Okazało się, choć trudno mi się do tego przyznać, że Wiesia była ode mnie dużo odporniejsza psychicznie.
Zadecydowaliśmy, że skoro idziemy do szkoły, to musi być to szkoła najlepsza i złożyliśmy podania do Columbia University. Musieliśmy wziąć pożyczkę z banku, bo studia kosztowały majątek. Nasi znajomi się z nas śmiali. Mówili, że i tak po studiach nie znajdziemy pracy i nie będziemy w stanie spłacić wziętych pożyczek. Przepowiednie ich w sprawie pracy się nie sprawdziły, choć faktycznie, spłacanie długów nie było łatwe i zajęło nam kilkanaście lat.
Na podstawie naszych dokumentów z uczelni w Koszalinie, Columbia zaliczyła nam studia inżynierskie i musieliśmy zrobić tylko magisterkę. Wiesia wybrała kierunek projektowania, a ja zdecydowałem się na budowę dróg.
Inwestowanie w najlepszą szkołę okazało się słuszną decyzją, bo oboje otrzymaliśmy pracę już w pierwszym podejściu. Początki, były takie jak zawsze. Robiliśmy więcej niż od nas wymagano, staraliśmy się szybko nauczyć zawodu i wykonywać go najlepiej jak potrafiliśmy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że zdało to egzamin. Moja żona pracowała dla wielu renomowanych firm w Nowym Jorku, na wielu prestiżowych projektach, które zdobyły nagrody. Oprowadzając znajomych po tym mieście, możemy im pokazać zaprojektowane przez nią budynki. Oprócz tego pracowała na projektach w innych krajach, takich jak ambasady amerykańskie, nowe lotnisko w Tel Aviv, biurowce w Anglii, Taiwanie czy Singapurze. Jestem bardzo dumny z jej sukcesu, a żyjąc z nią wiem, że to nie szczęście czy przypadek były jego przyczyną. Zawsze powtarzała, że dojdziemy tu do czegoś i dopięła swego celu. Ja w trudnych chwilach, czasami traciłem wiarę. Ona, drobna, słaba kobieta okazała się nieraz dużo silniejsza ode mnie i podtrzymywała mnie na duchu w chwilach załamań.
Moja kariera zawodowa zaczęła się jeszcze przed ukończeniem szkoły. W biurze zatrudnienia znalazłem ogłoszenie, że firma budująca drogi poszukuje inżyniera. Ogłoszenie to miało już kilka miesięcy, więc było mało prawdopodobne, że ta pozycja jest ciągle aktualna, ale ponieważ nie znalazłem nic innego, postanowiłem wysłać tam swoje podanie. Już po kilku dniach otrzymałem telefon z propozycją spotkania się. Możecie sobie wyobrazić moje podniecenie. Po tylu latach, wreszcie była szansa na znalezienie pracy w moim zawodzie. Ubrany w garnitur, zjawiłem się na rozmowę dwie godziny za wcześnie. Nie chciałem ryzykować spóźnienia się, gdyż chodziło o tak ważną dla mnie sprawę. Był to jeden z gorętszych dni tego lata i jak to zwykle bywa w Nowym Jorku, niesamowicie wilgotny. Chodząc nerwowo w pobliżu budynku tej firmy, doprowadziłem się do stanu całkowitego odwodnienia i zaszedłem na spotkanie wyglądając jak bym był po biegu maratońskim.
Rozmowa trwała krótko. Mój przyszły pracodawca wiedział, że jestem jeszcze w szkole, więc nie spodziewał się, że ma w tym zawodzie jakieś doświadczenie. Chyba mu się spodobałem, bo szybko przeszedł do rozmowy o wysokości zarobków. Dla mnie nie było to najważniejsze. Nie obchodziło mnie wcale ile mi zapłacą. Chciałem tylko dostać tą pracę. Szybko więc się dogadaliśmy i po chwili, szczęśliwy wypadłem z tego biura. Miałem pracę!
Początki nie były bardzo trudne. Większość czasu poświęcałem na uważne przyglądanie się pracy kierownika budowy. Był to miły, starszy pan, ale nie bardzo chętnie odpowiadał na moje pytania i nie udzielał żadnych rad. Później zrozumiałem, że to normalne i że większość z kierowników nie lubi dzielić się swoją wiedzą. Kiedy zadawałem mu pytania, spoglądał na mnie ze zdziwieniem, że nadal nie chcę zrezygnować, dawał jakąś wymijającą odpowiedź i oddalał się paląc swoją fajkę. Sam więc bez niczyjej pomocy, musiałem poznawać tajniki mojego zawodu. Dostałem tą pracę i wiedziałem że nie mogę jej stracić.
Bardzo dokładnie przyglądałem się pracy robotników. Kiedy wszyscy szli do domu, ja zostawałem w biurze. Studiowałem plany, porównując je z tym co zobaczyłem na żywo tego dnia. Robotnicy okazali się bardzo pomocni. Polubili mnie szybko i oni to stali się moimi nauczycielami. Powoli zdobywałem doświadczenie. Moi szefowie to zauważyli. Po dwóch latach pracy jako pomocnik kierownika budowy, zostałem wezwany do biura właściciela . Kazał mi usiąść i spytał jak sobie daje radę. Zalał mnie zimny pot. Myślałem że cos źle zrobiłem i że wyrzuci mnie z pracy. On jednak podziękował mi tylko za dobrą pracę i dał plany nowej budowy informując mnie, że zostaję jej kierownikiem. Dwa lata ciężkiej pracy nie poszły na marne. Teraz musiałem udowodnić, że potrafię kierować budową. Pracowałem 6 dni w tygodniu, czasami po 12 godzin dziennie. W chwilach zwątpienia powtarzałem sobie że pracuję na swoja przyszłość. Budowa trwała prawie dwa lata. Zarobiłem dla firmy kilka milionów więcej niż było w planach. Moi szefowie byli z tego bardzo zadowoleni. Od tej pory wszystko szło dużo łatwiej. Czułem się ceniony i nie musiałem się już martwić, że stracę pracę. Po ośmiu latach pracy, w wyniku śmierci jednego z właścicieli firma w której pracowałem rozpadła się i musiałem się przenieść do innej.
No comments:
Post a Comment