Wyjechaliśmy 20 sierpnia. Zdążyłem jeszcze do pracy i po powrocie zabrałem dziewczyny czękające na mnie i wyjechaliśmy na lotnisko JFK. Bez problemu, wylatujemy na czas.
W Amsterdamie lądujemy o 7:30 rano (tracimy naturalnie 6 godzin). Wszystkie przeprawy celne bez problemu i o godzinie 10 ponowny start. Ponownie tracimy czas, tym razem godzinę i lądujemy w Tanzanii o 17:00.
Walizki wychodzą na czas. Jest to bardzo małe lotnisko i po szybkiej odprawie celnej wychodzimy na zewnątrz, gdzie czeka na nas nasz przewodnik - Seweryn, który będzie nam przewodził przez cały pobyt w tym kraju. Krótka jazda samochodem do miasta Arusha, gdzie znajduje się nasz pierwszy hotel- Kibo Palace. Jest już ciemno, więc mało można zobaczyć. Tu prawie całkowicie brak oświetlenia. Po poboczach wszędzie idą ludzie z latarkami. Na drodze dość duży ruch. Wszystkie pojazdy bardzo stare, zniszczone.
Mijamy wioski. W każdej przy drogach - budki, stragany. W wielu zebrani są mieszkańcy. Siedzą, coś popijają i w wielu pomieszczeniach grają w bilarda.
Pierwsza wyraźna różnica między tym co znamy na codzień, to zapach. Czuć ogniska, palone drewno, ale także coś innego. Może tak jak w Polsce palą butelki po Coca-Coli.
Po godzinie dobijamy do hotelu. Bardzo ładny. Aż dziw bierze, że coś takiego stoi tu w tej biedzie.
W bramie stoi strażnik z bronią i sprawdza dokładnie samochód czy nie mamy ze sobą jakiejś bomby.
Błyskawiczne załatwienie formalności i jesteśmy w czystym wygodnym pokoju. Jest tu nawet telewizja. Ale to tylko jedna noc. Schodzimy na posiłek do restauracji. Bardzo smaczny posiłek.
Po kolacji wychodzimy na zewnątrz, na kawę. Miałem ochotę usiąść przy basenie, ale pozostajemy przy stole z popielniczką. Po jakimś czasie słyszymy huk i odwracając się, widzę drzewo, które przewróciło się dokładnie tam, gdzie chcieliśmy usiąść. Byłoby to trochę komiczne. Obawiamy się lotów, eboli, terorystów a moglibyśmy zginąć pod głupim drzewem.
Czas na spanie. Budzę się jednak o 4:30. Niestety już nie mogę usnąć. O 4:45 pieje kogut a o 5:00 słychać muzułmańskie wezwania na modlitwę. O 5:15 znów ten kogut a za następne 15 minut Elaine krzyczy przez sen Why! (dlaczego). Budzę ją. Natychmiast usypia. Ja niestety nie .
Słońce wstaje około 6 rano. Nie wiem dokładnie, bo niebo jest zachmurzone.
Zaczyna się następny dzień. Po smacznym śniadaniu wyjeżdżamy i najpierw przeprawa przez Arusha. Między samochodami chodzą zwierzęta i olbrzymia ilość motocykli i pieszych. Kobiety noszą wszystko na głowie.
Autobusy zastąpione są mikrobusami. Każdy z nich wypełniony stłoczonymi pasażerami. Jeden jeździ na zewnątrz, przyczepione do drzwi i wyszukuje nowych klientów. Mało kto liczy się z przepisami. Mijają nas z każdej strony. Wielu jedzie po chodnikach.
Po jakimś czasie wyjeżdżamy z miasta. Jednak dalej widać tłumy ludzi. Dzieci prowadzą stadka kóz, osłów, które załadowane są pojemnikami z wodą. Tu ogólnie brakuje wody. Każdy musi ją sobie przywieźć z odległych zbiorników lub rzek.
Po chwili pojawiają się wioski Masajów. Dowiadujemy się, że mają oni po wiele żon i każda ze swoimi dziećmi ma swoją chatkę.
Kraj ten jest w większości chrześcijański ale niestety i tu zaczynają się pojawiać muzułmanie. Podobno przekupują oni Masajów, żeby przeszli na ich wiarę, dając im w zamian za to kozy, bydło. Dzieci przyjmowane są do ich szkół i zaczyna się pranie mózgów.
Po trzech godzinach dojeżdżamy do Tloma Lodge. Piękne miejsce a tak naprawdę jest to plantacja na kilkudziesięciu hektarach ziemi. Wszystko co tu jemy pochodzi z ich ogrodów. Pomidory, sałata, cebula, et. Nawet kawa.
Po lunchu, udajemy się do pobliskiego Parku Narodowego - Lake Manyara Park. Pierwsze spotykamy ptaki i różnego rodzaju małpy.
Na parkingu, jedna próbuje dostać się do samochodu.
Następnie przejeżdżamy obok zebr, żyraf, antylop. Dobijamy do brzegu jeziora. Jest tu duża ilość ptaków. Głównie pelikany.
Zaraz obok w błocie leżą hipopotamy. Po jednym spaceruje żółw i ptaki.
Te robią sobie dobrą ucztę i czyszczą mu nos.
Wyjeżdżamy prawie na węża. Seweryn mówi, że to kobra. Nie chce mi się wierzyć, bo wygląda jak zwykła żmija. Kiedy podjeżdżamy bardzo blisko, ta podnosi się i pokazuje swój prawdziwy wygląd. Ostrzega nas, że jest gotowa zaatakować. Teraz dopiero widać, że jest to czarna kobra.
Już z „pełną twarzą„ powoli się oddala.
Po drodze zatrzymujemy się w bardzo dużym sklepie z wyrobami tutejszych artystów.
Oczywiście kończy się to na drobnych zakupach. Ceny bardzo wysokie, więc trzeba trochę ponegocjować. Im więcej dajemy temu co nam sprzedaje, tym więcej obniża cenę. Jemu 10 dolarów i cena 20 dolarów mniejsza.
Po tym wracamy już do hotelu i po obiedzie idziemy spać.
No comments:
Post a Comment