23 Listopad
Niestety. Nasza
wycieczka dobiegła końca. Jutro wracamy do domu. Musimy ten dzień dobrze
wykorzystać.
Budzenie
zamówiłem na szóstą rano. O 6:20 spotykamy się z naszym przewodnikiem. Ma być
to trochę inne safari. Land Rover, został zamieniony na słonia. Miejsce do
którego się udajemy, oddalone jest od nas tylko pół godziny. Po przybyciu na
miejsce podają nam śniadanie. W tym czasie pojawiają się słonie. Jeden przy
drugim, ustawiają się przy balustradzie tarasu na którym jemy. Podchodzimy do
nich i mamy pozwolenie na poznanie się z nimi. Pokryte są całe wysuszonym, czerwonawym
błotem. To jest ich krem na opalanie. Za chwilę, nasze ręce też są czerwone.
Idziemy do
miejsca gdzie ustawione jest podium ze schodami. Jedna para po drugiej wspina
się na górę i dosiada wybranego słonia. Nam dostaje się największy ze stada o imieniu
Jumbo. Na początku jest trochę niewygodnie ale szybko przyzwyczajamy się do tej
jazdy. Trochę zarzucało przy schodzeniu po stromym zboczu wyschniętej rzeki.
Jumbo kilka razy po zatrzymaniu, kołysał się w lewo i prawo. przewodnik
przepraszał i tłumaczył, że słoń ten jest trochę nieposłuszny i próbuje zrzucić
pasażerów. Ładnie!
W połowie drogi
zaczyna kropić deszczyk. Zepsuło to trochę tą wyprawę. Wszyscy przyspieszyli.
Zatrzymaliśmy się na chwilę na krawędzi wąwozu, na oglądanie widoków.
Przez całą drogę, kręcą nam film. Będzie dobrym dodatkiem do moich.
Po zakończeniu
jazdy, każdy z nas mógł nakarmić swojego słonika w nagrodę za wykonaną pracę.
Można mu było wrzucać pokarm do trąby a on to potem wydmuchiwał wszystko do
jamy ustnej, albo po prostu wrzucić mu garść tych smakołyków prosto do gęby. Po
pożegnaniu z Jumbo, poszliśmy na kawę a tam stał gepard. Jego trener
opowiedział historię jego życia. Mogliśmy podejść do Sylwestra (takie miał
imię) i go pogłaskać. Piękny kotek. Widać było, że wielu
ludzi miało problem ze zbliżeniem się do niego.
Wracamy do
hotelu., ale mamy tylko 3 godziny wolnego. O drugiej mamy zarezerwowaną
wycieczkę na oglądanie wodospadu.
Wodospady Wiktorii – są na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii. Przed przybyciem
Europejczyków na te tereny zwane były Mosi-oa-Tunya, co w języku
lokalnego plemienia Kololo oznacza Mgła, która grzmi.
Odkryte w 1855 roku przez badacza Livingstna,
który wówczas powiedział o nich: Widok tak piękny, że muszą się w niego
wpatrywać aniołowie w locie. Wodospady Wiktorii uważane są za jeden z siedmiu
naturalnych cudów świata. Wysokość spadku wody wynosi 108 m, szerokość
wodospadu 1,7 kilometra. W sezonie szczytowym w każdej sekundzie przetacza się
tam ponad 9 milionów litrów wody.
My jesteśmy
w suchym sezonie. Widoczne skały, normalnie zalane są wodą. Jak się okazuje to
nawet dobrze dla nas, bo w innym czasie mało można zobaczyć. Takie ilości
spadającej wody, tworzą olbrzymie obłoki z kropel wody i widoczność jest
ograniczona. To wszystko powoli opada, czyli ciągły deszcz.
Już dawno
przestało padać i jest bardzo gorąco. Wracamy szybkim krokiem, bo zostało nam
mało czasu do następnej wycieczki. Znów przejeżdżamy samochodem do innego
miejsca nad rzeką Zambezi, gdzie czeka na nas mały prom. Są tam stoliki i
podają nam cały czas jedzenie i alkohol naszego wyboru. Zostajemy przy
piwie i winie. rzeka jest olbrzymia i bardzo spokojna. Spotykamy kilka
krokodyli, hipopotamy i jak zwykle bardzo dużo ptaków.
Na zakończenie
oczywiście spektakularny zachód słońca.
Wracamy na ląd,
gdzie czeka na nas ten sam kierowca. Wozi nas przez cały dzień. Tym razem
przybywamy do restauracji Boca. Przy wejściu odbywa się popis tańca, śpiew
grupy złożonej z tutejszych Zulu.
Ubierają nas w ich tradycyjne chusty, malują
jakieś znaki na twarzy, co oznacza ich powitanie i udajemy się na posiłek.
Jest to olbrzymie
miejsce, troszeczkę kształtem przypominające cyrk.
Niestety. Przez te wszystkie
dni, zachwycałem się jakością jedzenia, to w tym najdroższym miejscu wszystko
było straszne. Nic nie smakowało albo było nie jadalne. Zaczęli od tradycyjnego
piwa tutejszych ludów. Jak zepsute mleko z alkoholem. Pfee! Przystawki. Whee!
Sałatki i warzywa? Gdyby nie było pomidorów i sałaty to reszta Pfu! Na końcu
różne rodzaje mięsa robione na BBQ. Nawet nie skomentuję. Powciskałem w siebie
trochę tego wszystkiego, bo przecież zapłacone i nie pójdę na drugi obiad. Nie
było to jednak przyjemne. Obok nas był stół na 20 osób i pełen rodaków z
polski. Musieli być mniej wybredni od nas, bo wyglądało, że im smakowało albo
byli wygłodzeni. Jedna kobieta z tej grupy, robiła zdjęcia każdemu rodzajowi
jedzenia. Czekaliśmy w kolejce (bo był to Buffet) bo ona cykała zdjęcia nawet
sałatkom. Przy mięsach zatrzymała się i najpierw robiła nieusmażonym mięsom a
później po usmażeniu. Może kucharka!
Już widzę, jak po powrocie do
polski, posadzi rodzinkę przed telewizorem i cały wieczór: O tutaj jest zielony
groszek, piękny prawda? Tutaj mamy ziemniaczki. Zobaczcie jaki nieregularny
kształt. Wow! Tutaj wieprzowinka przed smażeniem. Widzicie nawet trochę krwi na
niej a tu po usmażeniu. Duża różnica, prawda?
A ja głupi przez
dziesięć dni robiłem zdjęcia zwierzętom!
Nie czekaliśmy na
deser. Szybko wyszliśmy, żeby zdążyć coś przegryźć w naszym hotelu. Po
przejściu głównego wejścia w Victoria Hotel, przechodzi się przez plac, gdzie
są dwa zbiorniki wodne z liliami wodnymi i rybami. Było już ciemno. Powietrze
wypełnione było rechotaniem żab. Trochę inne niż nasze, polskie choć z wyglądu
dużo się nie różnią.
Zamówiliśmy sobie
dobry deser i cappuccino. Humor natychmiast się poprawił.
Wracamy do
pokoju. To już koniec. Od dziś, będziemy żyli tylko wspomnieniami o Afryce. Ale
za to jakimi! Zawsze się mówi: nie oczekuj zbyt wiele, bo możesz się zawieź.
Tym razem nie było to prawdą. Odwrotnie. Otrzymaliśmy dużo większych wrażeń niż
oczekiwaliśmy.