Już dawno miałem napisać coś o naszym wyjeździe na narty do Stratton, ale ostatnie huragan, który przeszedł przez nasze miasto, zmienił moje plany. Wszystko zaczęło się w piątek 12 marca, ale silne wiatry, deszcz wystąpiły dopiero w sobote i niedziele. W telewizji ogłaszali, że to ma być coś poważnego, nikt nie spodziewał sie jednak tego co na nas spadło w te dni. W ciągu następnych 36 godzin, zalało nas 11 centymetrów deszczu.W niektórych miasteczkach, w pobliżu naszego, wylały rzeki i jeszcze do dzisiaj ludzie nie mogą dostać się do domów. My z wodą nie mieliśmy tak dużych problemów, bo Cresskill jest na wzniesieniu i nie ma w pobliżu rzek. Wiatry niestety, to już inna sprawa. W sobotę musieliśmy wyjechać na zakupy. Kilka kilometrów od naszego domu, jechaliśmy za innym samochodem. W pewnym momencie, drzewo o może 40 centymetrów średnicy, przełamane w połowie przez wichurę upadło przed tym autem. Na szczęście nic sie nikomu nie stało. Udało się nam, bo tak zginęło dwoje ludzi w miasteczku obok (Teaneck). Kiedy wróciliśmy do domu, nie było juz prądu. Dwa dni siedzieliśmy przy świeczkach i przypomniały mi się dawne czasy, kiedy w Golinie było to normalne, a dla dzieci nawet pewna atrakcja. Przez ten czas daliśmy sobie nieźle radę. Miałem duży zapas świeczek (po urodzinach Wiesi), a także radio na baterie i dużo latarek. Tak normalnie, ludzie tu nie mają w domach podobnych rzeczy. Tylko w naszych oknach było widać trochę światła. Inne domy były ciemne. Wody nie mieliśmy tylko jeden dzień.
Później oglądając okolice, przekonałem się że mieliśmy dużo szczęścia. Czterech moich pracowników, straciło dach w swoich domach, lub ich część. Nie można przejechać żadnej ulicy, żeby nie zobaczyć poważnych szkód (wyrwanych drzew, zniszczonych domów). W poniedziałek nie mogłem wyjechać z miasteczka, bo każda droga była czymś zablokowana. Jeszcze dziś, muszę jeździć bocznymi ulicami, bo nie dają rady wszystkiego sprzątnać. Wszystko jednak powoli wraca do normy. Poniżej załączam dwa filmiki, ktore pokazują jak wyglada nasza okolica (filmy nie moje).
To na tyle o tych dniach. Wracam do tematu naszego wyjazdu na narty. I tu też najważniejsze to, że wyjeżdżaliśmy w zimową zawieruchę. Tym razem śnieg. Mieliśmy jechać wcześnie rano w piątek, ale nie udało się, bo zawaleni byliśmy śniegiem. Dopiero po południu dałem radę sie odkopać. Jechaliśmy jednak całą drogę w końcowej fazie tego sztormu. Ciekawe było to, że na satelitarnych mapach wyglądało to jak tornado. Wiatry i śnieg kręciły się w kółko Nowego Jorku. Jadąc więc do stanu Vermont, przejeżdżaliśmy przez różne strefy. Najpierw zawaleni śniegiem, następnie zadymka o prawie zerowej widoczności, później nawet milimetra śniegu na trawie i na koniec znów nawałnica i gołoledź. Po pięciu godzinach dobiliśmy szczęśliwie do naszego hotelu.
Następny dzień już był spokojny. Choć pogoda była zmienna, nie padał śnieg a nawet przez długi okres świeciło słońce. Za to widoki gór były jak nie z tej ziemi. Poniżej załączam krótki film i oczywiście kilka zdjęć. Najeździliśmy się do syta, bo nie było dużo ludzi. Większość zrezygnowała z przyjazdu, przestraszeni pogodą. Najśmieszniejsze w tym, że Wiesia miała jedną wywrotkę. Bardzo delikatną jak widać na filmie. Ja trochę poważniejszą, bez żadnych szkód, a Elaine, która się uczy jeździć nie upadła ani razu. Film, który obejrzycie jest troszkę trzęsący. Wykonany jest malutką kamerą, która nie ma stabilizatorów na wyrównywanie filmu (każda prawie kamera to ma) a oprócz tego ja musiałem ją trzymać w ręku jak zjeżdżałem. Trzymałem ją, patrząc w ekran żeby uchwycić moje kobiety w obiektywie. Robiłem to też w większości na łatwych szlakach, bo na trudniejszych nie dałem rady.
Na drugi dzień wracaliśmy trochę wcześniej, bo Elaine musiała uczyć sie do egzaminów. To chyba wszystko. Poniżej zdjęcia i film.